5 czerwca 2010

VIII Bieg Europejski

W środę pozwoliłem swoim nogom i fantazji poszaleć. Wybrałem się (wreszcie) do Lasku Marcelińskiego i biegałem gdzie mnie wspomniane fantazja i nogi poniosły. Biegałem po tych szerokich ścieżkach i po tych ledwo widocznych. Pod górkę i z górki. Przeskakiwałem kałuże, powalone przez matkę naturę konary. A i po tych poprzycinanych równiutko przez człowieka i tak samo równo poukładanych sobie poskakałem. Słowem przez godzinę (i ponad jedenaście kilometrów) bawiłem się bieganiem na całego! Ale ja nie o tym miałem...

W piątek Moja-Nie-Sportowa-Żona postanowiła w końcu potowarzyszyć mi w roli kibica. Gniezno powitało nas na prawdę ciepłą i słoneczną pogodą - to był pierwszy aż tak ciepły dzień tej wiosny, termometr w moim samochodzie wskazywał 26 stopni. Przyjechaliśmy trochę wcześniej (korzystając z okazji postanowiliśmy odwiedzić posługującego w Gnieźnie zaprzyjaźnionego księdza) postanowiliśmy zatem w spokoju załatwić "swoje sprawy" w biurze zawodów. Odebrałem numer, chip (dość nietypowy, bo na pasku z rzepem) i kupon na posiłek regeneracyjny. Zdziwił mnie trochę brak worka na rzeczy do depozytu, ale widać takie standardy - i tak nie zamierzałem korzystać, bo byłem przecież w obstawie technicznej w postaci zony, dziecka i jeszcze jednej osoby towarzyszącej. Tu należy podkreślić, iż moja małżonka nosząca dziecko w chuście (to wciąż dosyć niekonwencjonalny sposób) wzbudziła zainteresowanie w biurze zawodów i nawet została sfotografowana.

Po wizycie u wspomnianego quasi-autochtona powróciliśmy w okolice startu a ja zacząłem się rozgrzewać. Chociaż w tym wypadku słowa "rozgrzewka" nie można było interpretować dosłownie bo już po pierwszych żywszych krokach było mi wystarczająco gorąca. Zaczęła docierać do mnie myśl, ze nie tylko o życiówkę ale i cel jaki sobie postawiłem (złamać "pięćdziesiątkę") może być trudno. No ale cóż, zmierzyć z wyzwaniem się trzeba. Mając w pamięci relację z półmaratonu jaki niedawno odbył się w Göteborgu, gdzie bieg w podobnej temperaturze dla sześćdziesięciu jeden osób zakończył się hospitalizacją, w tym pięciu na oddziale intensywnej opieki medyczne, postanowiłem nie szarżować. Przemieściłem się zatem w okolice startu, który umiejscowiony został na Gnieźnieńskim Rynku, i wkrótce wraz z innymi uczestnikami biegu wyruszyłem na pierwszą z dwóch pięciokilometrowych pętli.
Na pierwszych dwóch kilometrach udawało mi się utrzymywać dosyć dobre tempo ale upał bardzo szybko zaczął dawać się we znak. Pierwszego punktu z wodą spodziewałem się (jak to w takich wypadkach się dzieje, a przynajmniej tak mi do tej pory wydawało) gdzieś w okolicach piątego kilometra, zastanawiałem się jednak czy organizatorzy, z uwagi na aurę, nie zorganizowali dodatkowych. Nie zorganizowali. Pod koniec pierwszej ćwiartki z naprzeciwka zaczęli nadbiegać inni zawodnicy (zacząłem wręcz zastanawiać się czy elita aby nie biega w przeciwnym kierunku), jak się okazało zbliżaliśmy się do miejsca "nawrotu" na pętli, co niestety spowodowało, że w kilku miejscach zawodnicy biegnący w przeciwnych kierunkach musieli się wzajemnie wymijać.
Temperatura wciąż doskwierała - biegło się naprawdę ciężko. Do tego stopnia, że gdy w okolicach czwartego kilometra spojrzałem na pulsometr wskazywał on tętno 190, czyli praktycznie maksymalne! Wiedziałem, że jeżeli chcę dobiec do końca muszę nieco odpuścić. Przeszedłem do marszu, pozwoliłem sercu nieco się uspokoić i ruszyłem dalej. Gdy dotarłem ponownie na Rynek mój czas wynosił około 23 minut, a więc wciąż utrzymywałem średnie tempo pozwalające na w miarę spokojne myślenie o osiągnięciu założonych pięćdziesięciu minut. Tyle, że przede mną wciąż było jeszcze pięć kilometrów biegu a punktu z wodą ani widu ani słychu - po prostu go nie było. Wodę od organizatorów otrzymaliśmy dopiero na mecie - specjalnie podkreślam "od organizatorów" bo muszę szczerze napisać, że ukończyłem ten bieg tylko dzięki ludziom dobrej woli (kibicom i innym zawodnikom), którzy podzielili się za mną ożywczym tlenkiem wodoru. Butelki podawane przez kibiców krążyły długo wśród zawodników. Szczególnie wdzięczny byłem kilku paniom, które w pewnym miejscu ustawiły się na chodniku i podawały półtoralitrowe butelki wypełnione "kranówką" (w życiu lepszej nie piłem!) - mam nadzieję, że ktoś je sfotografował. Już po biegu usłyszałem opowieść o mężczyźnie, który krzyczał do kibicującej mu żony "Nie rób zdjęć, wodę mi daj!"
Na szczęście, mimo zmęczenia, na ostatnim kilometrze adrenalina zrobiła swoje i zacząłem przyspieszać. Te ostatnie metry miały też swój szczególny urok, wiodły bowiem uliczką prowadzącą (siłą rzeczy) do rynku i po obu stronach ustawione były barowe ogródki oraz szpaler kibiców. Na prawdę szczęśliwy (że w ogóle) minąłem linię mety, uścisk dłoni ze współbiegaczem, który minął ją tuż przede mną, szybki rzut oka na stoper i... 0:49:26! Mimo tak trudnych warunków udało mi się o całe trzydzieści cztery sekundy złamać założony wynik i tak niższy od dotychczasowej życiówki! A że było niełatwo niech świadczy pytanie mojej małżonki spowodowane miną jaką miałem na ostatnich metrach, czy naprawdę było tak ciężko i sama mina...

Po biegu cieszyliśmy się już towarzyszącą całemu wydarzeniu atmosferą - MNSŻ stwierdziła nawet, że jest miło, ja zaś szczególnie cieszyłem się z wody, którą wreszcie mogłem spożywać do woli. A przed wyruszeniem w drogę powrotną (a była to już ta godzina, o której zwykle szykujemy naszą córkę do snu) postanowiliśmy wykorzystać jeszcze kupon żywieniowy jaki otrzymałem. Odnaleźliśmy restaurację o jakże adekwatnej nazwie "Europejska" i nasze pierwsze wrażenie brzmiało: "Trochę komuną jedzie", ale szybko zostało rozwiane - przemiła obsługa sprawnie skierował nas do wolnego stolika i wkrótce nie tylko ja, ale i osoby mi towarzyszące zajadały grochówkę z bułą! W restauracji spotkaliśmy też panią Marię "Parasolkę" Pańczak, postanowiliśmy zatem uwiecznić ten moment.
Tu muszę od razu napisać, że Pani Maria jest nie tylko wspaniałą biegaczką, ale jest przemiłą kobietą!

Na koniec garść refleksji. Być może mam za wysokie wymagania, ale wydaje mi się, że brak punktu z wodą na trasie o długości dziesięciu kilometrów, zwłaszcza przy tak wysokiej temperaturze, należy uznać za niedociągnięcie organizatorów. Można było też lepiej zadbać o oznaczenie trasy w okolicach "nawrotu", aby oddzielić zawodników biegnących w przeciwnych kierunkach. A morał dla mnie - zaopatrzyć się wreszcie w pas z bidonem i zakładać go na te biegi, przy których organizator wyraźnie nie zaznaczył gdzie (i czy ) będą ulokowane punkty z wodą, a gdy temperatura będzie wyższa niż dwadzieścia stopni, zakładać zawsze.

4 komentarze:

  1. Gratuluję wyniku w warunkach piekarnikowych :) Uśmiałam się z historii z chustą - jak to nigdy nie wiadomo, co wzbudzi sensację!

    OdpowiedzUsuń
  2. Chusta wciąż wszędzie budzi sensacje... Zastanawialiśmy się dziś czy nie zacząć biznesu "Zrób sobie zdjęcie z panią noszącą dziecko w chuście";)

    OdpowiedzUsuń
  3. hi hi... "u nas" też organizator zrezygnował z punktu z wodą. Dałeś czadu :) gratulacje pozdrowionka dla całej Rodzinki :)Tomek

    OdpowiedzUsuń
  4. W zeszłym roku przeżywałem to samo. Męczarnia straszna, cała trasa to w jedną stronę zbieg, w drugą podbieg. Biegacze widzą "tych lepszych" po drugiej stronie ulicy. Organizatorzy jakby uparli się, że nie będzie tej wody. Ale nie powiesz, bo na mecie woda smakowała jak nigdy ;-)

    Gratuluję ustanowienia nowego RŻ i poznania Pani Marii. Będę ją musiał upomnieć, że nie była w Grodzisku, gdzie zawsze dostaje nagrodę w kategorii "Pani Maria" i o dziwo zawsze ma 1 miejsce ;-)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...