25 grudnia 2015

O kalendarzu innym niż wszystkie uwag kilka

To jakie macie plany? - zapytał wczoraj teść przy wigilijnym stole. Chciałbym skończyć doktorat (nie zarzekam się, że uda mi się to przez najbliższe dwanaście miesięcy, ale koniec widać coraz wyraźniej), odpowiedziałem. To dobrze. Ale to twoje plany. A jakie macie wspólne? - ciągnął teść. W kwietniu jedziemy do Rotterdamu, odparła MBŻ.

Tak, święta Bożego Narodzenia to dobry moment na snucie planów. Chociaż jeśli chodzi o te biegowe na rok dwa tysiące szesnasty, ja snuję już od jakiegoś czasu. Część jest już pewna od dawna. Inne wyklarowały się dopiero co. Jeszcze inne wciąż wiszą pod znakiem zapytania. Jedno co najważniejsze to to, że wiem już jak chcę, aby ten sezon z grubsza wyglądał (a będzie wyglądał nieco inaczej niż poprzednie). A skoro wiem to mogę się pochwalić.
Ostatnio listonosz przyniósł dwie pozycje przydatne w planowaniu i monitorowaniu poczynań biegacza.
Zima
Zima treningiem będzie stała. Zakładam (i nastawiam się), że ciężkim, ale tylko treningiem. Nie planuję żadnych startów. Odpuszczam nawet cykl City Trail. Opuściłem już trzy biegi (te tegoroczne z bieżącego cyklu), z uwagi na drugie zdanie niniejszego posta. Odbywałem podówczas trening siłowy w hali politechniki (tak tak, w moim przypadku doktorat to w dużej mierze ciężka praca fizyczna - piasek, cement, betoniarka i takie tam) i gdy będą się odbywały kolejne trzy, ja również będę zapewne zajęty czymś innym. Ale na treningach... Na treningach nie ma zmiłuj. Bowiem po zimie jest wiosna, a wiosną...

Wiosna
Punkt kulminacyjny wiosny przypada 10 kwietnia. Wtedy to stanę na starcie NN Marathon Rotterdam. Cel jest prosty. Rozprawić się z barierą, z którą nie udało mi się uporać jesienią na własnym fyrtlu. Z trójką z przodu. Ale żeby cel był choć trochę ambitniejszy niż podczas mojego poznańskiego startu, postanowiłem podnieść poprzeczkę nieco wyżej. Zatem planuję pobiec w Rotterdamie szybciej niż pobiegł Krasus w Rotterdamie (dwa lata wcześniej).
Stały punkt programu to oczywiście Maniacka Dziesiątka (oczywiście, bowiem startuję w niej nieprzerwanie od 2010 roku). Ale jako że Maniacka jest w tym roku dosyć późno (19 marca), maraton dosyć wcześnie (10 kwietnia), a po drodze jest jeszcze Wielkanoc (27 marca), Maniacka będzie najprawdopodobniej jedynym startem kontrolnym przed królewskim dystansem. Prawdopodobnie, bo dopuszczam jeszcze jakiś start w okolicach Wielkanocy (myślałem nad Biegiem do Pustego Grobu w Nowej Soli, ale to jednak kawałek). Na pewno jednak przed wyjazdem do kraju tulipanów i wiatraków nie wystartuję już w półmaratonie.
Półmaraton widnieje w moim kalendarzu pod datą 17 kwietnia. Nie wiem jeszcze czy pokonam całą trasę Półmaratonu Poznańskiego (w końcu to ledwie tydzień po dwukrotnie dłuższym dystansie), ale na pewno się na niej (na tej trasie) pojawię. Szczególnie, że w tym (czyli przyszłym) roku przebiega niemal pod moimi oknami.
Kolejny punkt kulminacyjny wiosny, to start, który sam dla siebie określam jako ten o priorytecie A minus. A nastąpi nie w długi weekend majowy jak w latach ubiegłych, lecz 8 maja. Mowa rzecz jasna o Wings for Life. Czy będzie to mój pierwszy start na dystansie ultra? To się zobaczy. Jeśli uda mi się przez sto dziewięćdziesiąt dwie minuty (lub dłużej) utrzymać średnie tempo 4:27/km (lub szybsze), to pewnie tak.
Ostatni punkt (jak widać całkiem napiętego) programu wiosennego to nadrabianie zaległości z roku bieżącego. Choroba uniemożliwiła mi debiut w Półmaratonie Weteranów. W tym roku zamierzam to nadrobić.

Lato
Najgorętsza część roku ma wyglądać zupełnie inaczej niż zwykle. Dlatego liczę po cichu, że nie będzie aż taka gorąca tym razem. Bowiem jak słowo się już jakiś czas temu rzekło, w sierpniu wybieram się na maraton do Trójmiasta. Biorę oczywiście pod uwagę, że raczej trudno liczyć na warunki idealne do bicia życiówek, ale po prostu chcę w tym maratonie pobiec. I pobiegnę, najlepiej jak tego dnia będę potrafił. Tym razem tzw. personal best najważniejszy na świecie nie będzie.

Jesień
Długo zastanawiałem się, czy w związku z podjętymi już planami na lato, zakładać kolejny start w maratonie jesienią. I postanowiłem, że jesień tym razem będzie bez maratonu. Zamierzam za to pobiec mocną połówkę w październiku (najpewniej w Szamotułach). Ale taką naprawdę mocną. W końcu nie będzie to start kontrolny, a ten o priorytecie A (na jesień). Kontrolna to będzie zapewne jakaś dyszka, gdzieś we wrześniu (ale jeszcze nie wiem gdzie dokładnie).

Tak to właśnie wygląda. Kalendarz jeszcze ciepły, a już pełen startów. To oczywiście tylko plany i jak będzie wyglądać ich realizacja okaże się za jakieś dwanaście miesięcy. Niemniej są. A jak tam Wasze plany?

15 grudnia 2015

O historii z brodą uwag kilka

Przez przypadek otworzyłem dziś kalendarz na grudniu 2014 (mam taki kalendarz, który nie zaczyna się w styczniu). I przypomniałem sobie, że 16 grudnia byłem na szkoleniu w Środzie Śląskiej. Dlaczego to takie ważne? Bo wracając ze Środy zahaczyłem o Zieloną (Górę oczywiście), gdzie w Moim Ulubionym Sklepie drogą kupna nabyłem nową parę butów treningowych. A to oznacze, że niemal dokładnie rok temu, po wywrotce na rowerze, kłopotach z kolanem i tygodniu spędzonym w łóżku z powodu neuralgii, wracałem do regularnego biegania.
Źródło: endomondo.com
W tym roku nie spadłem z roweru, nie boało mnie kolano, ani nie byłem na zwolnieniu lekarskim (no dobra, całkiem zdrowy nie byłem, ale na dłużej w łóżku nie lądowałem). A mimo to listopad był tak kiepski, że gdy endomondo przysłało mi standardowego mejla, że niby widać jak ciężko trenowałem, miałem ochotę sie od nich wipisać.

Wyglądało to mnie więcej tak. Siedem treningów biegowych, jeden siłowy. Sześć i pół godziny biegania i pokonane niecałe sześćdziesiąt cztery kilometry. Więcej grzechów nie pamiętam (znaczy się spuszczam zasłonę milczenia).
Źródło: endomondo.com
Żeby choć trochę pozytywnie było na koniec: Przed tym szkoleniem w Środzie Śląskiej ostatni raz ogoliłem się na gładko.

30 listopada 2015

Halo Panie Jacku: O gwiazdorzeniu uwag kilka

Halo Panie Jacku!

I pomyśleć, że ostatni post nawiązujący do Pana felietonu zacząłem słowami Dawno mnie tu nie było. A rzecz się działa w sierpniu. Teraz dopiero mogę napisać, że dawno mnie tu nie było. Ale dobra wiadomość jest taka, że właśnie wychodzę z niebytu logo-biegowego (bo ostatnio ani jedno, ani drugie nie za bardzo). A przynajmniej próbuję, czego najlepszym dowodem jest to, że właśnie zmagam się z klawiaturą (w mozole poprawek, jak Pan to kiedyś napisał). Także przede mną (sensu stricto obok mnie - przede mną klawiatura) leży kupka magazynów, a w każdym felieton Pańskiego pióra, o których ani słowa na niniejszym blogu. Cztery numery. Tak, cztery. Niemniej chwilowo odniosę się na tę chwilę tylko do tego ostatniego (pozostałe trzy zostawię sobie na inną okazję).
A jakby co, zawsze można wejść na odpowiednią stronę w Internecie (źródło: santaclauslive.com)
Pisałem już kiedyś, że czasem lubię się z Panem nie zgadzać? Tak dla sportu (nomen omen). A trochę z przekory. Zatem mamy właśnie moment, w którym się zgodzić nie mogę (a może nie chcę). Choć uważam, że pomysł napisania felietonu, który to niby przypadkiem pozostawiony na widoku gdzieś w okolicach niebiegających krewnych i znajomych królika, może tychże krewnych odpowiednio natchnąć i w odpowiednią stronę popchnąć, jest absolutnie genialny, to nijak zgodzić się nie mogę, że to co komu kupić pod choinkę (czy też, jak mawiamy w Wielkopolsce, na Gwiazdora) jest problemem. A przynajmniej być nie musi. Jest bowiem rozwiązanie, które wprawdzie nie każdemu może się podobać, to w moim prywatnym odczuciu jest równie genialne (a może nawet genialniejsze) niż Pański pomysł. A na pewno skuteczne (sprawdziłem, działa). Owo rozwiązanie polega na tym, że każdy potencjalny (czyli przyszły) obdarowany sam deklaruje, czego od Gwiazdora oczekuje. I mus się to potem kupuje. Mało tego, czasem wręcz sam to kupuje - zadanie pozostałej rodziny polega podówczas na tym, aby prezent ładnie zapakować (no i w taki czy inny sposób się potem z tego całego prezentowego misz-maszu porozliczać).
W zeszłym roku, na ten przykład, oznajmiłem wszem i wobec, iż pragnę zostać obdarowany odzieżą sportową. Konkretnie tą do biegania. A jeszcze konkretniej, tą do biegania w zimie. Bo o ile zestawów letnich, przez te kilka lat uklepywania okolicznych (i nie tylko okolicznych) chodników, ulic oraz ścieżek, już mi się kilka zebrało (o koszulkach rzecz jasna nie wspominając, bo, jak wszyscy wiedzą, choć nikt chyba nie wie dlaczego, co drugi organizator biegu ulicznego w Polsce stawia sobie za punkt honoru wyposażyć pakiet startowy w koszulkę techniczną zwaną), to przez kilka lat (a właściwie to zim) zestaw do biegania w temperaturze minusileś miałem jeden jedyny (a każdy trening wiązał się nierozłącznie z praniem zestawu). Tak więc pod choinką znalazłem kawałek plastiku, który już po świętach w pewnym sieciowym (a nawet wielkopowierzchniowym) sklepie sportowym wymieniłem na ciepłe (choć oczywiście bez przesady) wdzianka. W tym roku chciałem pójść tą samą drogą. MBŻ zasugerowała mi jednak nieco inne rozwiązanie. Otóż zaproponowała bym kupił te rzeczy wcześniej. Potem się je tylko zapakuje, a ja jeszcze w święta, czyli zanim przestanie obowiązywać zakaz handlu, będę mógł je wprowadzić do tzw. obrotu. I tak też zamierzam zrobić.

Tak, tak, wiem. Taka koncepcja nie każdemu przypadnie do gustu. Już nawet słyszę głosy oburzenia, że to psuje całą magię świąt. Ale ja wcale nie twierdzę przecież, że każdemu musi to odpowiadać, czy u każdego działa (a propos, zna Pan ten dowcip o informatyku, który skarży się lekarzowi, że mu wątroba wysiada - na co ten drugi: U mnie działa?). Ale ja w ogóle mam specyficzne podejście do świąt. Nie uważam na przykład, aby była w nich jakakolwiek magia (tę wymyślili specjaliści od marketingu zapewne - a propos, ukończyłem kiedyś szkolenie, po którym wręczyli mi certyfikat takież specjalisty właśnie). A swoim córkom od początku tłumaczę kto komu kupuje prezenty i kim jest ten prawdziwy św. Mikołaj.
Ale jeśli jednak komuś moja (i nie tylko moja) koncepcja do gustu nie przypadnie, mogę zasugerować jeszcze jedno rozwiązanie, oprócz niby to przypadkowego pozostawienia, otwartego akurat na czterdziestej stronie, magazynu kolorowego dla biegaczy tuż obok deski do krojenia (ewentualnie pilota do telewizora, kluczyków do samochodu, kosmetyczki, smartfona, czy innego przedmiotu, bez którego współczesny człowiek obejść się nie może i którego co najmniej kilka razy dziennie usilnie poszukuje). Można zrobić tak. Zacząć pisać bloga (niekoniecznie o bieganiu) i na tymże blogu popełnić posta o tym, co można kupić jakiemuś bliżej nie określonemu biegaczowi. Ja tak zrobiłem trzy lata temu. I wie Pan co? bardzo sobie te opaski kompresyjne chwalę.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH, jak również (w tym roku wyprzedzone nieco) najserdeczniejsze życzenia świąteczne.
Bartek M.

22 listopada 2015

O stanie polskiej blogosfery uwag kilka

Zaczynam używać tanich chwytów, motyla noga. Musiałem jednak jakoś przyciągną uwagę. A jeśli to czytasz, to albo (mimo wszystko) zaglądasz tu regularnie, albo zadziałało!
Aby podkreślić, jak mało ma treść posta z jego tytułem, wstawiam tu zdjęcie kota (źródło: wikipedia.org)
A zatem, nie - nie będzie o polskiej blogosefrze. Przynajmniej nie w całości. Nie będzie też o biegowej blogosferze. Niemniej będzie o jej wycinku. Małym, ale zawsze. Tak naprawdę to bardzo małym. Będzie o niniejszym blogu.

Bo sprawa wygląda tak. W ustawieniach poukładałem tak, że po wejściu na bloga widać pięć ostatnich wpisów. A w chwili, gdy piszę te słowa, najstarszy widoczny datowany jest na dziewiąty dzień września bieżącego roku. Dwa i pół miesiąca temu. Przez dwa i pół miesiąca napisałem pięć postów. Istne szaleństwo, nieprawdaż? Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Nie idzie mi ostatnio z tym blogowaniem. Czemu, nie wiem. Może mają na to wpływ zmiany, jaki ostatnio zaszły w moim życiu, może coś innego, nie wiem. Ale muszę się przyznać, że doszło do tego, że przeszła mi przez głowę myśl, by (jak to się ładnie, albo i nie, ujmuje) rzucić w diabły to całe blogowanie. Ale szybko ją przegoniłem. Po pierwsze bowiem, zbyt mocno kocham to moje dziecko, czyli bloga. Po drugie, robię to już tyle lat, że chyba by mi po prostu czegoś brakowało. Po trzecie, po prostu to lubię. Więc choć nie mam ambicji zostania znanym blogerem, blogować będę i już. Choćby dal samego siebie (chociaż nie da się ukryć, że jest to całkiem miłe uczucie, gdy ktoś to czasem przeczyta). O!

No, to postanowione. Wracam do gry. Pewnie powoli, ale mam zamiar znosu się rozkręcić. Wrócą stare elementy stałe bloga i będzie fajnie. Tak, mam zamiar dobrze się bawić blogowaniem. Chyba właśnie teraz, pisząc te słowa, zdałem sobie sprawę, jak bardzo mi tego brakowało!

I jeszcze jedno. Idą zmiany!

8 listopada 2015

O dwóch miesiącach ciężkiej pracy uwag kilka

Tak, to były dwa miesiące naprawdę ciężkiej pracy. Z tym że praca pracy nie równa i pod kątem biegania wrzesień oraz październik wyglądały diametralnie różnie.
Źródło: endomondo.com
Wrzesień, był już niby miesiącem pewnego luzowania (przynajmniej pod kątem kilometrażu - wiadomo, tappering). Nabiegałem podówczas 286 km - o całe osiemdziesiąt pięć mniej niż w sierpniu i o dwadzieścia osiem mniej niż w lipcu (ale już o szesnaście więcej niż we wrześniu zeszłego roku). Ale trochę działo, nie powiem. Były przecież dwa starty - całkowicie nieudana połówka w Zielonej i super udana sztafeta w Warszawie (z tej wciąż jestem winien kilka słów relacji). Ale był też drugi zakres i podbiegi. Były biegi tempowe krótkie (te na dwa okrążenia - w moim przypadku wirtualne - stadionu lekkoatletycznego), były też i długie (te na dwa-ka). Były nawet moje ukochane (tak, to ironia - nienawidzę tego treningu) dwusetki. Że o klasyku, czyli pierwszym zakresie nie wspomnę - w czymś przecież trzeba było poupychać te wszystkie opisane powyżej rodzynki. I to wszystko w zaledwie osiemnaście (z trzydziestu) dni, gdy wychodziłem biegać. Trzeba przyznać (nieskromnie oczywiście), że w dzienniczku biegowym wygląda to całkiem przyzwoicie.
Źródło: endomondo.com
I wtedy przyszedł październik. Czas na naprawdę ostatnie szlify. Na początek moje ukochane (przypominam - ironia) dwusetki. Bolało, ale - jak to mówią - cuda dzieją się przecież poza strefą komfortu. W przedmaratoński weekend był jeszcze drugi zakres - też zakończony dwusetkami (na szczęście tylko pięcioma). Potem niby już coraz mniej, ale przecież najcięższy trening w cyklu przygotowań do maratonu to pierwszy trening w tygodniu maratońskim. Niby tylko dyszka - ale na rezerwie paliwa. Żadne dwusetki i żadne trzydziestki tak bardzo nie dają w kość. Ale (z drugiej strony) warto trochę pocierpieć, by w następnych dniach mieć tyle dobrego (ja to nazywam wtórnym masochizmem - kiedyś opowiem Wam jak ukułem to określenie). Najpierw wyżerka na całego, a potem to na co czekałem od pół roku. Maraton.
A po maratonie? Po maratonie też była bardzo ciężka praca. Tyle że, jak już napomknąłem w poprzednim poście, nijak z bieganiem nie związana, a przez swoją intensywność wręcz bieganie uniemożliwiająca. Tak więc październik zamknąłem pięcioma treningami i jednym startem, w wyniku czego przebiegłem okrągłe sto cztery kilometry. Jest tu jednak pewna prawidłowość, bo w październiku 2014 przebiegłem ich sto jeden, a dwa lata temu (tu poszalałem) sto trzydzieści sześć.
Źródło: endomondo.com
Dobra wiadomość jest taka, że w wigilię święta zmarłych (nie mylić z 1 listopada) rozpocząłem proces powrotu do świata żywych.

31 października 2015

O przepracowaniu rozbiegania uwag kilka

Od maratonu minęło dwadzieścia dni. Dwadzieścia dni. Niemal trzy tygodnie. A ja przez ten czas nie biegałem ani razu. Szok i niedowierzanie. Podobno nie samym bieganiem biegacz żyje - w ostatnich dniach odczułem to na sobie niczym skutki efektu cieplarnianego (który de facto w ostatnich dniach bardziej zaprząta mój umysł niż wszelkie kwestie okołobiegowe). Bowiem po maratonie w padłem w natłok pracy (istna kumulacja tzw. spraw). I czasu na bieganie po prostu nie stawało.
Niemniej widać już światełko w tunelu. Niedługo znów włożę przykurzone nieco buty. I już snuję plany na kolejny sezon. Ale zanim je w całości zdradzę (cześć już wyciekła, choć są to wycieki w pełni kontrolowane), pomyślałem, że warto by jakoś zgrabnie podsumować to co już za mną. W tym celu sięgnąłem do posta z grudnia z zeszłego roku. I o to co mi wyszło.
A jak wygooglałem swoją aktualną życiówkę w maratonie, to mi Wujek pokazał suwmiarkę (źródło: wikimedia.org)
Część I - Starty

Niemal pewne są starty w dwóch maratonach (czyli biegach o priorytecie A) – Orlen Warsaw Marathon na wiosnę oraz Maraton Poznański jesienią.
Tak właśnie było, tak też się stało.

Roił mi się jakiś czas temu taki pomysł, by oba maratony A.D. 2015 pobiec w stolicy, ale ostatecznie zawitam do Warszawy tylko w kwietniu.
A tutaj niespodzianka! Wprawdzie na trzeci maraton w sezonie się nie zdecydowałem, ale sztafetę udało się skompletować i spełnić marzenie o finiszu na Narodowym. Ale na ten temat i tak jestem winien osobny wpis.

Przed obu maratonami mam oczywiście w planach starty kontrolne, zwane również startami o priorytecie B. Tu jest, jak na razie, jeden pewniak – Maniacka Dziesiątka.
Pewniak nie zawiódł.

Wciąż waham się gdzie pobiec połówki. Wiosenną chciałbym pobiec jeszcze w marcu. W grę wchodzą Ostrów Wielkopolski (niestety, wciąż nieznana jest data kolejnej edycji), Pabianice oraz (ewentualnie) Warszawa.
Padło na Ostrów. Warszawa jednak trochę daleko. A Pabianice (właściwie termin Pabianic) kolidowały z urodzinami Córki Młodszej.
 
Jesienią biorę pod uwagę Zbąszyń i Piłę.
Ostatecznie padło na Zieloną Górę.


Co do jesiennej dychy, również pomysłów jeszcze brak.
Pomysł na szczęście się pojawił i nie tyle jesienią, co jeszcze latem (połówka też formalnie miała miejsce latem) pobiegłem z pompą (choć bez życiówki) w Międzychodzie.

Jest jeszcze jeden pewniak - Półmaraton Weteranów w Murowanej Goślinie. Bo mogę!
Tu nie tyle pewniak, co zdrowie zawiodło i do Murowanej pojechać nie pozwoliło. Odbiję sobie (mam nadzieję) w przyszłym roku.

Część II - Trening

Po pierwsze: objętość. Będę zmierzał do tego, by biegać pięć razy w tygodniu.
Tu w zasadzie mogę ogłosić sukces. Oczywiście, były tygodnie, gdzie nie wszystko szło zgodnie z planem, ale co do zasady na dobre przeszedłem na pięciodniowy tydzień treningowy.

Po drugie: siła. Co najmniej raz w tygodniu (wyłączając okres bezpośrednio poprzedzający start w biegu o priorytecie A) siłowy trening obwodowy i co najmniej dwa razy w tygodniu gimnastyka siłowa.
Tutaj w zasadzie postanowiłem opuścić zasłonę milczenia. Ten temat wciąż zalicza się do kategorii muszę coś z tym zrobić.

Po trzecie: masa. Masa ciała oczywiście. Jeszcze przed wiosennym maratonem chcę zredukować zawartość tkanki tłuszczowej poniżej poziomu 12,5%. A potem dalej iść tą drogą.
W tym wypadku też w zasadzie nie ma o czym pisać. No może przepisać. Jako cel na kolejny rok.

Część III - Cele

Wiosną chciałbym zejść poniżej czterdziestu minut na dychę i godziny trzydzieści w połówce.
Tu się udało. Zszedłem do 0:39:14 i 1:28:49.

Jesienią planuję urwać kolejne półtorej minuty na 10K, natomiast dystans 21,095 km pokonać w godzinę i minut dwadzieścia pięć lub szybciej.
A tu nie. Nawet wiosennych życiówek nie poprawiłem.

A jeśli chodzi o to, co najważniejsze, w Warszawie chciałbym zrobić co najmniej to, czego nie udało mi się dokonać w Katowicach. Zejść poniżej trzy dziesięć.
W tym wypadku udało się nawet z okładem. Bowiem zszedłem (choć biegłem) o trzy minuty i dziesięć sekund poniżej. I o siedem minut i pięćdziesiąt siedem sekund poniżej poprzedniej życiówki. Do poziomu 3:06:50.

Zaś jesienią, już po przekroczeniu linii mety na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich, chcę zobaczyć taki obrazek: (2:59:59)
Spóźniłem się o minutę z wąsem. Niemniej nowa życiówka - 3:01:05 - cieszy niezmiernie.

A teraz idę spać. Bo jutro intensywny dzień, a zamierzam (tak, tak) pobiegać.

14 października 2015

O dwunastu groszach uwag kilka

Jeden grosik dla sierot
W zimny i wietrzny październikowy poranek wszystkie możliwe zegary wskazały godzinę dziewiątą. Wybrzmiało odliczanie, wybrzmiały dźwięki motywu z filmu Rydwany ognia. Wszystko to mogło oznaczać tylko jedno. Biegacze ruszyli na trasę 16. Maratonu Poznańskiego. A wśród nich i ja.
Obok mnie SSBM Biegającej Matki. Obaj mamy ten sam cel - dwójkę z przodu. Postanawiamy trzymać się tej samej strategii, trzymać w zasięgu wzroku zająców na 3:00. Niestety, chętnych do osiągnięcia podobnego czasu znajduje się dosyć sporo i na pierwszych metrach panuje tłok. Stawka się rozciąga, a baloniki gdzieś znikają. Staramy się zatem sami pilnować tempa. Pierwszy kilometr wolno. Nawet bardzo wolno. Zatem na drugim przyspieszamy. Na trzecim wpadamy we właściwy rytm. Pewnie pomogło pozbycie się ostatniej warstwy grzejnej - bawełnianej koszulki. Na wysokości stadionu Lecha skręcamy w lewo. W nasz fyrtel.

Drugi grosik dla chudziny
Kibiców jakby więcej. Widać znajome twarze. Wśród nich te znane bardzo dobrze. Słychać krzyki adresowane do nas i  tylko do nas. Ich doping niesie. Niesie aż za bardzo, bo biegniemy nieco za szybko, co obaj zauważamy. Tymczasem stawka się rozciąga. Tłoku już praktycznie nie ma. Pierwsza piątka za nami, pokonana w 21:58. Wolniej niż średnie tempo na złamanie magicznej bariery, ale wciąż w dopuszczalnych (a wręcz zakładanych) widełkach. Gdzieś za pierwszym punktem odżywiania znika mi mój towarzysz podróży (ucieka gdzieś do przodu). Za to spotykam czytelnika (chyba pierwszy raz w życiu, ktoś mnie rozpoznał, bo wcześniej czytał moje tu wypociny) - Łukasz, pozdrawiam. Zamieniamy kila słów, lecz potem każdy z nas walczy już o swój własny cel.

Trzeci grosik dla żołnierzy
Gdzieś w okolicach znacznika siódmego kilometra orientuję się, że jestem bliski zgubienia jednego z żeli. Poprawiam go, lecz zaraz zauważam, że jeden już straciłem. Wkurzam się i klnę w myślach sam na siebie. Od tej pory regularnie sprawdzam zawartość kieszeni w moich spodenkach i próbuję złapać się jakiejś grupy. Niestety wszyscy wokół jak na złość biegną bądź za szybko, bądź za wolno. Nie chcę sam walczyć z wiatrem, ale jeszcze bardziej nie chcę szarpać tempa. Staram się pilnować swojego. Drugą piątkę pokonuję w 21:38. Niby tylko dwadzieścia sekund szybciej niż pierwsza, ale jest dobrze. Robię swoje. Zjadam pierwszy żel. Przede mną długa prosta, czyli Droga Dębińska.

Czwarty grosik dla urzędów
Następuje docinek, na którym jest jakby mniej kibiców, za to więcej drzew. Kusi by zatrzymać się za potrzebą (czy będzie jeszcze taka okazja?) - z premedytacją to ignoruję. Miejsce drzew znów zajmują kibice. Znów robi się głośno. Wracamy na Hetmańską. Przed nami Warta. Już za chwilę znajdziemy się na drugim jej brzegu.

Gdzieś na trasie (źródło: Radio Merkury Poznań)
Piąty grosik dla policji
Na moście Przemysła kibiców prawie nie ma, ale zaczynają już być słyszalne Rataje - dzielnica Najlepszych Kibiców Świata. Mijam piętnasty kilometr (trzecia piątka w 21:30 - jest dobrze) i pierwszy raz spotykam Martę (Marta, pozdrawiam). A potem to już szpaler ludzi. Hałas, transparenty, balony, megafony oraz małe i większe ręce wyciągnięte do piątek (no jak tu nie przybić, jak?). Pięknie jest.

Szósty pomnik na pomniki tworzących historię
Gdzieś na osiemnastym kilometrze zauważam gdzieś przede mną plecy SSBMBM. Biegnie w małej grupie. Postanawiam do nich dołączyć. Ale powoli, spokojnie. Byle nie szarpać tempa. Zanim ich dopadłem raz jeszcze spotykam Martę. Która zdążyła się tu przenieść z piętnastego kilometra. Do grupy dołączam gdzieś w okolicach dziewiętnastego kilometra. Melduję swój powrót komu trzeba i dalej walczymy już wszyscy razem. Mijamy kolejny punkt odżywiania, gdzie konsumuję kolejny żel. Czwarta piątka w 21:16. Wkrótce docieramy też do półmetka - ten przekraczamy w 1:31:03 od momentu przekroczenia linii startu. Wszystko zgodnie z planem.

Siódmy grosik dla lekarzy
Kolejne kilometry prowadzą nas tam, gdzie rodził się Poznański Maraton - nad Maltę. Chyba jednak bardziej niż atmosfera tego miejsca (niektórzy wręcz twierdzą, że to Mekka poznańskich biegaczy) niesie nas ukształtowanie terenu, a zwłaszcza wynikające z niego działanie siły powszechnego ciążenia. Dwudziesty czwarty kilometr okazuje się najszybszym z całego maratonu.

Ósmy grosik dla księdza
Zwykle, gdy jest zbieg, gdzieś musi być podbieg. My już wiemy co nas czeka po dwudziestym piątym kilometrze (piąta piątka bliźniacza czwartej - w 21:16). Ulica Krańcowa, czyli pierwszy kawałek mocno pod górę. Ja jednak postanawiam pokonać go nieco agresywniej niż moi dotychczasowi towarzysze (co wcale nie oznaczało przyspieszenia - nie zwolniłem aż tak mocno) i na jakiś czas zostawiam ich za plecami. Na ulicy warszawskiej znów daję się nieco ponieść sile grawitacji. Potem już staram się znowu trzymać równe tempo.
Najlepsi Kibice Świata (źródło: Sandra Afek Photography)
Dziewiąty grosz stryjowi
Ostrów Tumski przemierzam pogrążony we własnych myślach. W pewnym momencie po prostu orientuję się, że katedrę mam już daleko za plecami. Na dwudziestym dziewiątym kilometrze spotykam brata, który postanawia mi towarzyszyć w dalszej wędrówce ku mecie. Na kolejnym punkcie odżywczym, jak na każdym, piję wodę i wtedy orientuję się, że to punkt na trzydziestym kilometrze. Nie będę miał czym popić ostatniego żelu. W tym momencie obecność brata okazuje się bardzo pomocna. Mimo że od Warszawskiej trzymam tempo jak należy, przed znacznikiem trzydziestego kilometra (szósta piątka w 21:11) dogania mnie moja stara grupa. Razem wkraczamy na Sołacz, gdzie znów tłumy kibiców, a wśród nich kolejna znajoma twarz (Paulina, Ciebie również gorąco pozdrawiam).

Dziesiąty grosz dla Jadzi
Na Sołaczu też czeka nas pomarańczowa brama okraszona hasłem o tym co przemija, a co pozostaje. Ale ta brama stoi w nie byle jakim miejscu. Na trzydziestym drugim kilometrze. Zabawa się kończy. Zaczyna się maraton. Tym bardziej, że przed nami ulica Świętego Wawrzyńca, czyli podbieg dłuższy i cięższy niż ten na Karńcowej. Siłą rzeczy zwalniamy. Tym razem trzymam się grupy i staram się wypchnąć istnienie podbiegu ze swojej świadomości. Koncentruję się na pięknie otoczenia (ehem). Dodatkowej motywacji dodaje nam świadomość, że na końcu, oprócz wypłaszczenia (wiem, że niektórzy przyjezdni oczekiwali zbiegu, przez co srogo się zawiedli). czeka na nas ekipa gRUNwaldu z Kaśką na czele. Jednak nasza grupa znów się mocno kurczy. Znów gubię gdzieś SSBMBM. Tym razem to on zostaje z tyłu. Do mety już tylko siedem kilometrów z wąsem (siódma piątka w 21:27 - mimo podbiegu).

Grosz cieciowi
Kawałek za trzydziestym piątym kilometrem spotykam Rafała. Jemu też podbieg dał się we znaki. Ale Rafał ratuje mi trochę życie i częstuje żelem (przypominam, że jeden ze swoich zgubiłem, sierota jedna). Tak pokrzepiony ruszam w kierunku stadionu aktualnego wciąż (aktualnej jego formy nie komentuję) Mistrza Polski w piłce kopanej. Bieg przed stadion wrażenie owszem robi (choć bieganie po macie rozłożonej na murawie komfortowe bynajmniej nie było), ale pętelka wymyślny zawijas w jego okolicach nieco zmęczoną już biegiem czachę nieco zaorał. Na szczęście kawałek za nim zaczyna się przedostatnia prosta - wyczekiwana, prowadząca niemal cały czas w dół, ulica Grunwaldzka. A na niej niespodzianka - MBŻ, Również Biegająca Szwagierka (RBS), Nie-Biegające Ola i Karolina plus cała siódemka dzieciaków (w tym dwa moje). To był zdecydowanie najpiękniejszy moment tego maratonu!

Dwunasty grosz na końcu
Ale też zaraz potem maraton się skończył. No może nie sam maraton, ale na pewno rumakowanie. Dostałem taki wiatr w twarz, że... No, że nie wiem co. Ludzi już jak na lekarstwo. Znów nie było z kim zbić się w grupę. Jeszcze na czterdziestym kilometrze (ósma piątka w 21:28 a ostatni jej kilometr 10-15 sekund wolniejszy niż cztery poprzednie) liczyłem po cichu, że może jednak, mimo tego cholernego wiatru, uda się dowieźć jakoś tę dwójkę do mety. Kilometr później nadzieja już zgasła zdmuchnięta brutalnie przez poziomy ruch cząsteczek powietrza.
Wymarzone... zdjęcie na mecie (zdjęcie: Patryk Pieczyński)
Ostatecznie do mety dowiozłem wynik 3:01:05 netto. Co oznacza poprawę życiówki o niemal sześć minut. A jednak do celu-marzenia zabrakło tak mało i tag dużo zarazem. Taki to właśnie jest ten maraton.
Źródło: endomondo.com

20 września 2015

O deja vu i tym, że nazwa zobowiązuje, uwag kilka

Jak sięgam pamięcią, od początku mojej (ehem) kariery maratończyka stosowałem tzw. starty kontrolne. To znaczy, że przed każdym startem na królewskim dystansie, wcześniej zawsze (z wyjątkiem sezonu 2011) startowałem na dystansie dziesięciu kilometrów oraz półmaratonu. Ale powoli dochodzę do wniosku, że nie ma sensu kurczowo trzymać się tego schematu. Szczególnie przed maratonem jesiennym, gdy starty kontrolne nie chcą wypaść inaczej, jak tylko latem.

Rzućmy okiem na kilka biegów z przeszłości. Wrzesień 2012 - półmaraton w Pile. Życiówka owszem była, ale wywalczona w ciężkich warunkach (oj, ciepło było). Wrzesień 2014 - połówka w Gnieźnie. Grzało i wiało. Wynik grubo poniżej oczekiwań. I nie zapominajmy o maratonie we Wrocławiu we (i tu niespodzianka) wrześniu 2011 i tamtejszy maraton. Bieg niby tylko na zaliczenie (zbierałem podówczas na koronę), ale cierpiałem okrutnie. Tylko co się dziwić - było grubo ponad trzydzieści stopni, a termometry zamontowane na wiaduktach pokazywały temperaturę asfaltu z czwórką na początku. I wreszcie półmaraton w Zielonej Górze w minioną niedzielę. Ostrzyłem zęby na nową piękną życiówkę, a skończyło się na wyniku o blisko pięć minut od owej życiówki gorszym.
Dobra mina do złej gry (źródło: Sandra Afek Photography)
Żeby nie było, nie zamierzam prowadzić teraz wywodów, które doprowadzą mnie do udowodnienia tezy, że jestem zwycięzcą. Nie jestem. W mieście Mojego Ulubionego Sklepu Biegowego poniosłem swoją sromotną porażkę. Niemniej tak to już w bieganiu bywa (a nawet jest), że do dobrego wyniku potrzeba czegoś więcej niż formy.
Na pogodę wpływu nie mamy. Ale profil trasy mogłem przecież przeanalizować nieco dokładniej. Owszem, okiem rzuciłem. Odnotowałem, że mniej więcej na dziesiątym kilometrze jest spory podbieg (w sumie jeden poważniejszy, pomyślałem wówczas), ale nie zdawałem sobie jeszcze sprawy jak stromy, jak długi, i jak, w połączeniu z pogodą, mocno da mi w kość. A najbardziej mam żal do siebie o to, że będąc tydzień z okładem wcześniej w Zielonej Górze nie zrobiłem objazdu trasy. Może oszczędziło by mi to nieco bólu i rozczarowań. Ale po kolei.

Początek trasy półmaratonu w Zielonej Górze prowadzi (nomen omen) pod górę. Nie było to jeszcze jakoś mocno uciążliwe, tym bardziej, że, jak to na pierwszych kilkuset metrach, stawka jeszcze się nie rozciągnęła i głownie należało się skupić na biegu w sporym tłumie. A i tak zacząłem za mocno (dałem się ponieść?). Między pierwszym a czwartym kilometrem nastąpiła część trasy, którą zapamiętałem jako ciąg krótkich acz mocnych podbiegów przeplatanych długimi zbiegami (ewentualnie na odwrót). Na podbiegach pilnowałem kadencji i starałem się by tempo nie spadało zbyt gwałtownie, a na zbiegach - no cóż - czerpałem garściami z odkrycia niejakiego Isaaca Newtona. Pełnymi garściami czerpałem z owego odkrycia na piątym kilometrze, który prowadził mocno w dół - nic dziwnego, że pokonałem go w mniej niż cztery minuty. Wszystko szło dobrze mniej więcej do połowy dziewiątego kilometra. Na ósmym miałem nawet jeszcze nieco zapasu w stosunku do założonej strategii. Ale pamiętam, że już wtedy pomyślałem, iż to niedobrze, że biegnie mi się tak ciężko na tak wczesnym etapie biegu. I właśnie wtedy zaczęły się schody. Niemal dosłownie.
Od połowy dziewiątego do końcówki jedenastego trasa to jeden wielki podbieg (a słońce nie pomagało). Pokonaliśmy w tym czasie około (jeśli wierzyć Endomondo) sześćdziesięciu metrów w pionie. Nawet nie starałem się za bardzo pilnować tempa, choć walczyłem i wierzyłem, że, mimo tego jak jest ciężko, będzie dobrze. Pierwszy sygnał ostrzegawczy przyszedł na dwunastym kilometrze, gdy okazało się, że jestem o jakąś minutę w plecy. O tym, że naprawdę jest źle, uświadomiłem sobie mniej więcej na szesnastym kilometrze, gdy najpierw dogonili mnie, a potem zostawili w tyle, pacemakerzy na godzinę trzydzieści.
Ostatnie kilometry to już walka, ale nie o wynik. Bardziej walka ze samym sobą. Momentami o to, żeby się nie zatrzymać. Znów poczułem się jak na Silesia Marathon, choć tam przecież słońce i temperatura nie dawały się we znaki. Gdy po raz drugi przebiegaliśmy przez osiedle domków jednorodzinnych (ósmy i osiemnasty kilometr) ku mojej uciesze jeden z autochtonów (szkoda, że tylko jeden) postanowił wyjść na trasę nie tylko kibicować, ale zabrał też ze sobą wąż ogrodowy (domyślacie się z czym się to wiąże?). Jeszcze tylko podbieg trasą, którą zazwyczaj wjeżdżam do Zielonej i długa, ale ostatnia (i raczej prowadząca w dół) prosta do stadionu.

Mimo zmęczenia i słabego wyniku, na ostatnich metrach starałem się wyglądać dobrze. Zachęcałem kibiców do wsparcia i postawiłem na to, by chociaż na zdjęciu z finiszu (o ile ktoś mi zrobi) wyjść jako tako (a najlepiej spektakularnie). Nawet stoper zatrzymałem dopiero kilka metrów za linią mety. Nie do końca, ale się udało (patrz powyżej). A na osłodę, jako że znalazłem się w gronie pierwszych dwustu finiszerów (nie za bardzo lubię to słowo, ale trzeba przyznać, że dobrze oddaje naturę zjawiska) - dokładnie byłem sto pięćdziesiąty - dostałem złoty medal. Złoty medal za kiepski wynik - cóż za ironia.

Źródło: endomondo.com
No nic, potwierdzeniem formy będzie musiał być bieg (choć ma mieć formę mocnego treningu, a nie walki na 110% normy) w Warszawie i finisz na Narodowym (moje małe biegowe marzenie). A ostateczny sprawdzian formy za trzy tygodnie u siebie na fyrtlu. Do tego czasu mniej więcej mogę sobie pozwolić na dumanie, czy starty kontrolne latem mają sens. Co myślicie?

9 września 2015

O całkiem udanych wakacjach uwag kilka

Wakacje! Znów będą wakacje! Wakacje będą znów! Tak śpiewał niegdysiejszy Kabaret Otto, a w czasach, gdy to śpiewał moje wakacje trwały minimum dwa miesiące. Dziś już tak dobrze nie mam i lipiec oraz sierpień wakacyjne są tylko z nazwy (za rok może odczuję to nieco mocniej, jako że od kilku dni jestem ojcem uczennicy). Chociaż (z drugiej strony) okres wakacyjny można było zaobserwować chociażby po aktywności na blogu. Natomiast zdecydowanie nie było taryfy ulgowej w bieganiu. Pewnie, że były przemeblowania i perturbacje, a i tzw. odpuszczone treningi się trafiły. Ale było to solidnie przepracowane dziewięć tygodni. Dość dodać, że w sierpniu ustanowiłem swój prywatny kilometrażowy rekord, przebiegając ich trzysta siedemdziesiąt jeden. A łącznie prze te dwa letnie miesiące pokonałem kilometrów sześćset osiemdziesiąt pięć. To kolejny rekord, tym razem w kategorii dwóch miesięcy następujących po sobie.
Lipiec - całkiem zielony miesiąc (źródło: endomondo.com)
A pierwsze dni lipca wcale sukcesów nie zapowiadały. Jakoś pod górkę miałem. Najpierw falstart i trening przełożony ze środy na czwartek. W dodatku przez pomyłkę dołożyłem sobie kilometrów. Potem bieganie z duszą na ramieniu, bowiem w obcym mieście, biegnąc na hobbita, wbiegłem w mało zachęcające do zwiedzania uliczki (a działo się to wieczorem). Wreszcie zupełnie nieudany trening niedzielny – w myśl zasady, iż nieudany jest wyłącznie ten trening, który się nie odbył.
Kolejny (a pierwszy pełny) tydzień już się bardziej udał, choć i przygody były. Najpierw przymusowe okienko w środę, w związku z czym, zaplanowany na sobotę, drugi zakres wylądował w kalendarzu dzień później, przez co z kolei tydzień zakończył się dopiero w poniedziałek.
Zdecydowanie najbardziej udany w lipcu był tydzień kolejny, bo nie dość, że w poniedziałek oprócz zaległego biegania udało się wcisnąć trening obwodowy (łyżka dziegciu w beczkę miodu – było to niestety jedyne w tych dwu miesiącach machanie ciężarami), to zrealizowałem sto procent planu (w tym nawet tzw. core stability).
Przedostatni (ostatni w całości) tydzień lipca wyglądał niemal tak samo jak drugi – również jedno przesunięcie i drugi zakres w niedzielę zamiast w sobotę. Tylko tego niedzielnego nie udało mi się nadrobić. Ale za to nie zapomniałem wykonać porcji gimnastyki (dacie wiarę, że przez te dwa miesiące co najmniej dwa razy zdarzyło mi się po prostu zapomnieć – dosłownie – o gimnastyce?).
Ostatnie cztery dni to już wszystko (znaczy się pod kątem biegania stricte) zgodnie z planem.
Sierpień - również całkiem zielono. Szkoda, że tylko jeden odcień... (źródło: endomondo.com)
Początek sierpnia to wakacje sensu stricto w moim przypadku i co wtedy porabiałem i jak bardzo przebierałem nogami w zasadzie już napisałem. Druga połowa miesiąca również całkiem udana – a stała w sumie pod znakiem startu w Międzychodzie. Ale trzeba zauważyć, że przez te dwa tygodnie wykonałem wszystkie dziesięć zaplanowanych treningów (biegowych). Tylko ten już zupełnie ostatni, zamiast w niedzielę, miał miejsce w poniedziałek.
Aż się skala na wykresie zmieniła (źródło: endomondo.com)
A jak to wszystko wyglądało pod kątem szeroko rozumianej różnorodności treningów? W tygodniu przez większość lipca królował pierwszy zakres, rozbudowany ewentualnie o przebieżki. Pod koniec lipca pojawiły się podbiegi, a w sierpniu dwustumetrówki (mój zdecydowanie najmniej ulubiony trening). A raz nawet drugi zakres (moje największe sierpniowe niepowodzenie). W weekendy zazwyczaj biegałem drugi zakres – coraz więcej i coraz szybciej. No chyba, że miałem trzydziestkę, kilometrówki (czyli wytrzymałość tempową) lub zawody.

Takie to było to lato (które niby oficjalnie jeszcze trwa, ale kto myśli o wrześniu jako o miesiącu letnim?). Wrzesień to już rozkręcający się sezon startowy. Półmaraton za pasem a i na jeden maraton się wybieram. Biec go niby nie będę, ale doczekam się wreszcie finiszu na Narodowym. Więcej szczegółów wkrótce.

30 sierpnia 2015

Kwestionariusz Blogacza - Nie francuski, nie kreolski

Bohater dzisiejszego kwestionariusza został niejako wywołany do tablicy (co oznacza, że ja nie musiałem się zastanawiać kto teraz?). Wywołany przez Marcina, Kargolem zwanego, gdy on sam odpowiadał na pytania z kwestionariusza. A gdy już zasiadałem do publikacji niniejszego posta, zdałem sobie sprawę z tego, że... Radek, czyli nasz dzisiejszy bohater, a zarazem autor bloga Biegacz Polski (przy okazji, Radek, chyba dawno tam nie zaglądałeś, co?), jest pierwszym wypytywanym przeze mnie blogaczem, którego nie dane mi jeszcze było spotkać w tzw. realu. Trzeba to będzie czem prędzej (sic!) nadrobić!
Stały element programu, czyli przypomnę zasady:
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
I możemy przejść do meritum

1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Nie mam jednego ulubionego. Wszystkie między 10 a 60 ;)
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Długie wybieganie - najlepiej w terenie (np. górki).
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Cel, którego bez treningu nie osiągnę.
4. Twoje pierwsze zawody?
XX Bieg Powstania Warszawskiego - 5km.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Maraton w Londynie.
6. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Brak. Nie czytam książek o bieganiu - jeszcze ;) Na półce leżą dwie i czekają.
7. Dlaczego biegasz?
Na początku biegałem, żeby zrzucić zbędny balast. Teraz ganiam za swoimi życiówkami.
8. Dlaczego blogujesz?
Żeby utrwalić swoje wspomnienia i podzielić się z innymi, w jaki sposób dochodziłem w bieganiu do miejsca, w którym teraz jestem.
9. Jeśli nie bieganie, to?
15 kg więcej ;) Prawdopodobnie zostałbym przy treningach Taekwondo.
10. Co uznajesz za swoje największe sportowe osiągnięcie?
Zdobycie Mistrzostwa Polski w Układach Formalnych Taekwondo.
11. Co byś zmienił, gdybyś jeszcze raz zaczynał swoją przygodę z bieganiem?
Rozpocząłbym ją trochę wcześniej. Poza tym nic.
12. W jakim miejscu na świecie najbardziej marzy Ci się pobiegać?
Antarktyda, ewentualnie Alpy ;)
13. Najbardziej niesamowita sytuacja, jaka spotkała Cię w trakcie treningu lub zawodów?
Kiedy startowałem bez specjalnego przygotowania w swoich pierwszych zawodach górskich (Bieg na Śnieżkę), na 200 m przed metą poskładały mnie skurcze w obydwie nogi. Nie byłem w stanie podnieść się o własnych siłach, a nikt z turystów nie kwapił się, że przynajmniej spytać czy wszystko w porządku. Dopiero jeden z zawodników zatrzymał się, pomógł mi wstać i pilnował mnie do samej mety. Na moją propozycję, żeby biegł dalej - odpowiedział, że 5 minut go nie zbawi. Dla mnie było to niesamowite... :)

Pytanie od Radka:

14. Jak jest z tymi endorfinami? Istnieją? Ja ich jeszcze nie spotkałem :P

A na pożegnanie klasyk, czyli dedykacja muzyczna od Radka



No dobrze - czy są jeszcze jakieś pytania do naszego Mistrza?

26 sierpnia 2015

O laniu wody uwag kilka

Podobno wszystko zaczyna i kończy się w głowie. Samurajowie mawiali, że większość pojedynków kończy się zanim zostanie zadane pierwsze cięcie. Jeśli to prawda, wychodzi na to, że sam jestem sobie winien, iż z Międzychodu nie przywiozłem takiego wyniku, jakiego po sobie oczekiwałem, choć zapewne był jak najbardziej w moim zasięgu. Nawet uwzględniając niezbyt przyjazną ustanawianiu życiówek aurę. Tak czy owak, teraz to już tylko gdybanie. Było minęło.

Właściwie to przez cały tydzień poprzedzający start w Krainie 100 Jezior czułem się lekko ociężały. Zwalałem to jednak na karb minionych dwóch tygodni, które przepracowałem naprawdę solidnie, i powtarzałem sobie w myślach, że do niedzieli się przecież zregeneruję. W sobotę nadal jednak nie czułem się świeży. Powiem więcej, w sobotni wieczór czułem się tak, jakbym tego dnia zrobił co najmniej solidne, ponad dwudziestokilometrowe wybieganie, a nie lekki rozruch z kilkoma przebieżkami. Następnego dnia ruszyłem jednak do Międzychodu z (niewielkim, ale zawsze) bojowym nastawieniem.
Nikt mi przynajmniej nie zarzuci, że nie dałem z siebie wszystkiego - przynajmniej na finiszu... (źródło: miedzychod.naszemiasto.pl)
Od początku zamierzałem trzymać się założeń strategii nakreślonej przez Trenejro, a zacząłem nawet  nieco za szybko, bo pierwszy kilometr pokonałem w 3:51, zamiast zakładanych 3:55-4:00 (zastanawiam się teraz, czy gdybym tak postanowił, dałbym radę utrzymać takie tempo przez dalszą cześć biegu). Zniwelował to kilometr drugi, który w większości prowadził podbiegiem. Gdy podbieg się skończył, docisnąłem nieco mocniej i gdzieś na pierwszej nawrotce, zgubiłem gdzieś kolegę (Krzysztof, pozdrawiam, jeśli to czytasz), z którym trzymaliśmy się razem od startu. Kontrolując czas na kolejnych kilometrach, widziałem, że średnie tempo wynosi nieco poniżej czterech minut na kilometr. Nie jest źle, pomyślałem i jąłem się zastanawiać (zamiast po prostu założyć), czy na drugiej pętli uda mi się przyspieszyć.

Pierwszy kilometr drugiej pętli jeszcze całkiem nieźle. Ale potem znów zaczął się długi podbieg i przyszedł kryzys. Jak mocny był, widać po tempie siódmego kilometra (ok. 4:13). Jakoś dotarłem do nawrotu i tak jak na pierwszej pętli wstąpiły we mnie nowe siły. Niemniej kończąc kilometr ósmy wiedziałem, że plan maksimum jest już absolutnie poza moim zasięgiem (musiałbym ostatnie dwa kilometry pokonać w sześć minut), wciąż jednak myślałem (i to całkiem realnie o życiówce). I mimo, iż czułem (w tamtym momencie już tak) moc i wydawał mi się, że biegnę szybko (i coraz szybciej) na kilometr przed metą wyszło mi z obliczeń, że czeka mnie walka o trójkę z przodu.

Na przedostatniej prostej udało mi się jeszcze rozbawić nieco wolontariuszy i garstkę kibiców. Gdzieś na wysokości Laufpompy, której bieg zawdzięcza swą oryginalną nazwę, wolontariusze rozdawali wodę. Biegłem sam, walcząc z samym sobą i zmęczeniem, więc, szczerze mówiąc, nie miałem już ochoty sięgać po kubki. Krzyknąłem zatem by po prostu ją (wodę) na mnie wylali. Zero reakcji. Mówię serio - krzyknąłem - lać! I zaliczyłem piękny szpaler lania wody, ku radości wspomnianych wolontariuszy, kibiców oraz mojej.
Jak bieg z pompą, to ma być mokro (źródło: www.facebook.com/SmArtITC
Na znajdującą się jakieś czterysta metrów dalej metę wpadłem zatem przemoczony do suchej nitki. A i tak (co chyba dobrze zobrazuje warunki atmosferyczne) jakieś pól litra wody, którą otrzymałem razem z medalem, wylałem na głowę, zanim w ogóle zacząłem pić. Dodam jeszcze tylko, że toczoną przez ostatnie tysiąc metrów walkę o trójkę, przegrałem o włos. Czyli o sekundę. Mój wynik netto to 0:40:00.
Źródło: endomondo.com
Nie będę na koniec próbował wyciągać wniosków. Mam jakieś dziwce przekonanie, że tym razem nie ma to większego sensu. Trzeba robić swoje dalej. Dodam jedynie, że fantastyczny kameralny bieg. Gorąco polecam!

20 sierpnia 2015

Halo Panie Jacku: O Mrzeżynie i Mierzynie uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Dawno mnie tu nie było. Tu, czyli na swoim własnym blogu. Istnieje jednak uzasadnienie mojej, ze tak to nieliteracko określę, niebytności. A kryje się ono pod popularnym o tej porze roku słowem: Urlop. Tak, byłem na urlopie, który okazał się również urlopem od blogowania. Nie to, żebym chciał i planował. Ot, po raz już któryś tam w życiu stanąłem przed wyborem: pisać o bieganiu, czy biegać? Zazwyczaj wybieram to drugie. Także urlopu od biegania nie było. Były pewne utrudnienia logistyczne, były przesunięcia w planie, ale laby biegowej nie.

Tak na marginesie - zastanawiał się pan kiedyś, jakie dni są najbardziej męczące? Ja już nie muszę. Wiem, że to są dni powrotu z wakacji. A konkretnie z wakacyjnego wyjazdu. W tym roku tak się złożyło, że przez siedemnaście urlopowych dni wyjechaliśmy w dwa różne miejsca, a więc dwa razy wracaliśmy do domu. Nie będę dobrze wspominał tych dni, a szczególnie następujących po nich wieczorów. Nie pamiętam kiedy ostatnio czułem się tak bardzo, ale to bardzo wykończony!

Całe urlopowe bieganie zaczęło się... od kłopotów ze wstawaniem. Cała sztuka biegania na urlopie kryje się w tym, by nie kolidowało ono z normalnym życiem urlopowym. Trzeba więc dosyć wcześnie wstawać (zazwyczaj o szóstej wystarcza). Na szczęście, będąc rodzicem dwójki przedszkolaków, chodzi się też zazwyczaj dosyć wcześnie (choć i tak buszowały do nieprzyzwoicie późnych godzin nocnych) spać. Niestety na pierwszy urlopowy trening (w sobotę) nie podźwignąłem się. Na szczęście MONBŻ* wykazała się ogromną wręcz wyrozumiałością i zabrała Córki Obie na Święto Kaszy, a mnie pozwoliła pobiec z Trzebiatowa do Mrzeżyna, i z powrotem. Trening ciężki, bo po pierwsze drugi zakres, po drugie miał miejsce w pierwszym dniu nagłego powrotu lata (ciepło było), a po trzecie o tej porze dnia szosa z Trzebiatowa do Mrzeżyna (i z powrotem) jest dosyć mocno uczęszczana (i to raczej przez zmotoryzowanych, nie zawsze kulturalnych, niż przez biegaczy). Ale jaka satysfakcja z wykonanego treningu.
W niedzielę znowu nie wstałem - udało się za to (wreszcie) w poniedziałek i odrobiłem zaległości z dnia poprzedniego. Ale przez to, że nowy tydzień zacząłem od odrabiania zaległości właśnie, na koniec okazało się, że od poniedziałku do niedzieli nabiegałem sto szesnaście kilometrów (rekord!).
Ale wróćmy jeszcze na początek tygodnia.
Niezwykle ambitne plany miałem na wtorek. Postanowiłem wstać jeszcze przed wschodem słońca i część trasy przebiec po plaży (której, a propos, sporo w tym roku w Mrzeżynie ubyło), podziwiając przy tym widoki. Jak się łatwo domyślić, nie wstałem. Trochę w tym zasługi Córki Młodszej, która postanowiła się obudzić, akurat jak miał zadzwonić budzik. Niemniej, gdyby mi się bardziej chciało, pewno by się jednak udało. Tak więc zaplanowany jeszcze na pierwszy wyjazd trening, zrobiłem dzień później już w Poznaniu. A zanim wyruszyliśmy w kolejną podróż, zrealizowałem jeszcze dwa inne, w tym mocno nieudany drugi zakres.
Nadmorski hobbit, czyli z Trzebiatowa do Mrzeżyna (tam) i z powrotem (źródło: endomondo.com)
Kolejny weekend spędzaliśmy już na tzw. kępingu (sic! - Klasyk twierdzi, że nazwa wywodzi się od kępy traw), na którym ze wstawaniem było już o niebo lepiej. Po pierwszej nocy kręciłem się wokół Jeziora Mierzyńskiego. Natomiast naprawdę (jak to, podobno, mawia młodzież) grubo miało być (i było) w niedzielę. Trenejro zaplanował mi na ten dzień tzw. Trzydziestkę (na szczęście wyłącznie pierwszy zakres), z której miałem wrócić (podkreślam: wrócić) około siódmej, tak, aby MONBŻ mogła również pobiegać zanim zrobi się naprawdę gorąco (a przypomnę, szczególnie tym, którzy będą to czytać za kilka miesięcy na przykład, że mieliśmy akurat w Polsce falę upałów zbliżających się do czterdziestu kresek). Wstałem więc, niczym Jezus w Ewangelii, gdy jeszcze było ciemno i udałem się nie tyle w miejsce pustynne (jak Jezus), co do najbliższego miasta, by przy okazji obejrzeć trasę biegu III Międzychodzkiej Dziesiątki z Pompą, na która zapisałem się po raz drugi, choć (o ile oczywiście nic mi znów, jak w zeszłym roku, nie przeszkodzi) pobiegnę po raz pierwszy. I tak się atrakcyjnie złożyło, że dotarcie do Międzychodu, pięć pętli biegu i powrót dały dokładnie dystans trzydziestu kilometrów (przypadek?). I wróciłem nieco po siódmej.
Jeszcze raz udało mi się wstać - we wtorek. W środę, dzień wyjazdu, już jednak nie i znowu musiałem nadrabiać zaległości, przez co przez cztery ostatnie dni urlopu (już w Poznaniu) takiego bez biegania już nie było.
A od pierwszego do ostatniego dnia wakacji mych, przebiegłem dwieście dwadzieścia pięć kilometrów. Całkiem niezły wynik jak sądzę.
Zasadniczo w tym wypadku również było na hobbita (źródło: endomondo.com)
A jak się ma urlopowe bieganie do Pana ostatniego felietonu? Otóż postanowiłem (i najpewniej zdania już nie zmienię - zwłaszcza, że właśnie je upubliczniam), że w przyszłym roku w ramach letnich wakacji wybiorę się do Trójmiasta na Maraton Solidarności. Pewnie o rekord świata (nawet ten osobisty i prywatny) nie powalczę, ale pojadę i pobiegnę.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

*Doszliśmy wspólnie do wniosku, że Moja Żona już od jakiegoś czasu nie jest Od Niedawna Biegająca

21 lipca 2015

O dwóch historiach z przeszłości uwag kilka

Dawno, dawno temu, gdy po kolejnej nieudanej próbie reaktywacji siebie jako judoki, postanowiłem podjąć się innej, zarazem, jak się mawia, najprostszej, a co za tym idzie i co najważniejsze, dającej się pogodzić z moim niezwykle nieregularnym, zarówno pod kątem czasu, jak i miejsca, w którym ją świadczę, charakterem pracy, aktywności fizycznej (nie muszę dodawać, że chodzi o bieganie?), wpadł mi w ręce pierwszy (zdaje się, że podówczas było to wydanie specjalne Men's Healh) numer czasopisma dla biegaczy o jakże swojskim tytule Runner's World. Kolejny (z tym, że nie dosłownie - zdaje się, że był to numer dwa lub trzy) trafił do mnie w moim pierwszym pakiecie startowym. I tak zostałem stałym czytelnikiem, którym pozostaję do dziś i choć nie czytam już (jak to się drzewiej przytrafiało) od deski do deski, kupuję chociażby z uwagi na pewien felieton i pewnego felietonistę.

Jeszcze bardziej dawno, dawno temu, czyli gdzieś na początku liceum, trafiła w moje ręce pewna płyta CD. Nie posiadałem podówczas odtwarzacza płyt CD (dorobiłem się go dopiero po studiach, wraz z pierwszym pecetem) i musiałem poprosić kolegę, by mi ją przegrał na kasetę magnetofonową. Od tej płyty zaczęła się moja fascynacja zespołem The Doors (ona akurat nie przetrwała próby czasu). Była to jednakże fascynacja stricte muzyczna, bowiem tekstów rozumieć po prostu nie mogłem. Jedynymi językami obcymi, z jakimi miałem styczność - a przypomnę, że wychowałem się na tzw. prowincji - były niemiecki i rosyjski (nazywaliśmy je wówczas nieco inaczej, nawiązując do dwóch systemów totalitarnych wywodzących się z tych samych części Europy co owe języki). Nawet tytuł widniejący na okładce musiałem tłumaczyć przy pomocy słownika. A brzmiał on The best of...
Widać już pierwsze ślady użytkowania...
Co łączy te dwie historie? Pewne wydawnictwo, które mógłbym, z uwagi na niewielki format oraz kolor okładki określić czerwoną książeczką. Ale wolę określić jako The Best of Runner's World. Choć tak naprawdę nosi tytuł Runner's Wold Extra.

Na niemal stu osiemdziesięciu stronach (w zasadzie jest ich dokładnie sto osiemdziesiąt, ale wliczając cztery strony okładki), w ośmiu działach tematycznych zgromadzono sporą dawkę biegowej wiedzy. Poczynając od pierwszych kroków, zasad treningu oraz diety po informację, po które sięgamy zazwyczaj w tzw. poniewczasie, czyli na temat zdrowia i kontuzji. Jest też coś o treningu uzupełniającym (podobno nie samym bieganiem człowiek biegacz żyje), zrzucaniu wagi (u mnie zawsze temat na czasie), a nawet kobiece sprawy (wygląda na to, że stworzyli ten dział nieco na siłę - poprawność polityczna, czy co? - bo są w nim dwa artykuły: Zdrowie kobiety i ... 21 tematów do rozmów). Na koniec oczywiście rozdział o wszystko mówiącym tytule Twoje starty, a w nim między innymi plany treningowe (do jednego z nich właśnie przekonuję szwagierkę).

Niby nic wielkiego, zebrać kilkadziesiąt już gotowych artykułów i raz jeszcze wydrukować. Jest to jednak spora dawka przydatnej często wiedzy zebrana w jednym miejscu. Dla mnie za tą czerwoną okładką kryję się też pewna dawka sentymentu - z wieloma tymi artykułami uczyłem się biegać. Może więc warto wydać (ja akurat miałem to szczęście, że trafił mi się darmowy egzemplarz i nie musiałem) te dziewiętnaściedziewięćdziesiątdziewięć (sic!) by mieć ją na półce i po ręką? Polecam, mając na względzie wymieniony powyżej sentyment, szczególnie początkującym.
Swego czasu studiowałem ten artykuł bardzo intensywnie
Byłbym zapomniał, brakuje mi tylko jednego. Zestawienia najciekawszych ścieżek biegowych w różnych miejscach naszego pięknego kraju. I wciąż czekam na zbiorcze, piękne wydanie felietonów pana Jacka Fedorowicza!

14 lipca 2015

O czerwcu nabierania wiatru uwag kilka

Połowa lipca za pasem (pasem z bidonami rzecz jasna), więc chyba fajnie by było (ale nie twierdzę, że owszem) jakoś zgrabnie i chociaż krótko podsumować... czerwiec. Do roboty zatem.
Źródło: endomondo.com
Przede wszystkim odnotować należy fakt, iż miesiąc rozpoczął się od czterodniowej przerwy. Przypomnijmy, że przerwę ową poprzedzał bieg na zabójczo długim dystansie dwunastu kilometrów z lekkim okładem (rozgrzewki, rozciągania i schłodzenia), który to dystans doprowadził mnie niemal na skraj wyczerpania. Na szczęście pierwszy po tych czterech dniach, a zarazem pierwszy w czerwcu trening wreszcie, mimo że kaszel, choć w zdecydowanym odwrocie, wciąż dawał znać o swojej obecności, dał mi trochę już zapomnianą przyjemność z biegania. I tak pierwszy tydzień czerwca, uwzględniając bieganie niedzielne, zapisał się w historii z dwoma treningami.

Drugi tydzień to również okienko na początek - trzydniowe. Tym razem, z tak zwanych przyczyn organizacyjnych, przepadł trening wtorkowy. Na szczęście końcówka tygodnia wg planu, czyli trzy razy bieganie, raz poszerzone o tak zwane core stability.

Tydzień trzeci to sukces pełen. No prawie pełen. Pod względem biegania, pierwszy raz od bardzo dawna udało mi się w stu procentach zrealizować plany treningowe. Oprócz biegania były jeszcze dwie jednostki core (miały być trzy - stąd słowo prawie dwa zdania wcześniej).

W czwartym tygodniu już aż tak dobrze nie było niestety. Znów przepadł mi trening wtorkowy. Ale za to pojawił się trening obwodowy w poniedziałek. I ćwiczenia na korpus w sobotę (tu znów trzeba uderzyć się w pierś - miały być również w czwartek). I nie zapominajmy o antyżyciówce (niemniej, bardzo przyjemnej) w niedzielę.

Ostatni tydzień, to już w większości tydzień lipcowy. Odnotować jednak należy, że spokojne dwanaście kilometrów (rzecz jasna z okładem) ostatniego dnia miesiąca było. Nie było za to obwodu w poniedziałek niestety.
Źródło: endomondo.com
Ostatecznie udało mi się nabiegać w szóstym miesiącu roku sto siedemdziesiąt dwa kilometry. To prawie dwa razy więcej niż w maju i trzydzieści kilometrów więcej niż w czerwcu dwa-czternaście (co ciekawe, dwa lata temu nabiegałem o dziesięć więcej kaemów, niż w tym roku). Realizowane jednostki treningowe nie oszałamiają jeszcze różnorodnością (taki etap planu, co robić?) - pierwszy zakres - dystanse oscylowały między ośmioma a dwunastoma kilometrami - czasem poszerzony o kilka przebieżek. Jest jeszcze trening uzupełniający, to jest siłowy, który nawiasem mówiąc, czyli pisząc, zasługuje - co najmniej z dwóch powodów - na oddzielnego posta, a który tradycyjnie idzie mi jak krew z nosa. Nie chcę nic zdradzać, ale może w lipcu będzie lepiej - no chociaż w drugiej połowie może... Ups!

5 lipca 2015

Halo Panie Jacku: O notatkach uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Zdarza się czasem tak, że po przeczytaniu Pana felietonu w czasopiśmie wiadomym, muszę się krócej lub dłużej zastanowić, w stronę jakiego tematu mnie on popycha. Zdarza się, choć rzadko, że mam ochotę poruszyć dokładnie ten, o którym Pan pisał. Częściej ta jedna zadrukowana strona - okraszona rysunkiem (nie zapominajmy o rysunku), który wyszedł z pod Pańskiej ręki (jaka szkoda, że z rzeczy, których robić nie potrafię, najbardziej na świecie nie potrafię rysować) stanowi dla mnie inspirację. Nie zawsze jednak przychodzi ona od razu. Tym razem pojawiła się natychmiast. Być może dlatego, że jest to temat, z którym od jakiegoś czasu chcę się zmierzyć na dobre, a który jest też związany z tym, o czym pisałem pod koniec lutego. Rzecz się tyczy dzienniczka (o ile normalnie nie znoszę zdrobnień - gdy słyszę dowodzik lun pieniążki, wręcz mnie skręca – to tu słowo dziennik jakoś mi nie pasuje) treningowego.
Historyczny zapis historycznego treningu
Chciałbym się zmierzyć z tym tematem na dwa sposoby. Po pierwsze, chciałbym w końcu zacząć prowadzić taki z prawdziwego zdarzenia. Taki, w którym mógłbym chociażby zapisać (oby jak najrzadziej) co mnie boli. Ale zbieram się do tego i zbieram, i zebrać nie mogę.
Tak w ogóle to historia rejestrowania moich poczynań treningowych jest dosyć ciekawa, jak sądzę. Moim pierwszym dzienniczkiem był… niniejszy blog. Zakładając go, traktowałem go niczym zewnętrzny motywator w przygotowaniach do pierwszego maratonu (tytuł bloga również nie wziął się z niczego). Pierwsze posty na nim zamieszczone to po prostu opis moich treningów. Dużo później przeszło mi nawet kilka razy przez myśl, by je pousuwać, ale doszedłem do wniosku, że posiadają zbyt dużą wartość – historyczną i sentymentalną. Ponieważ były to czasy przeddżipeesowe (znaczy się, zegarki z czujnikami GPS już istniały – to ja byłem analogowy), blogowi towarzyszyła tabelka w popularnym arkuszu kalkulacyjnym, który służył mi do szacowania pokonanego dystansu. Słowa szacowanie użyłem nie bez kozery – zresztą sposób tych obliczeń był całkiem ciekawy. Biegałem podówczas po stałej pętli w pobliskim parku (z uwagi na wielkość sam nazwałbym bym go skwerem, ale nawet oficjalnie nazywa się parkiem) po jednej i zawsze tej samej pętli. Długość pętli miałem mniej więcej wyliczoną, dlatego podczas treningów rejestrowałem w pamięci czas pokonanie całkowitej ilości owych pętli (dla przykładu: gdy przebiegłem ich osiem z wąsem, starałem się zapamiętać – miałem wówczas najzwyklejszy zegarek ze stoperem, nawet bez pamięci okrążeń – czas jaki miałem na koniec ósmej pętli). Wpisywałem ten czas do arkusza, który wyliczał mi średnie tempo na tym odcinku. Z kolei na podstawie tego tempa szacowany był dystans pokonany na ostatnim, nie stanowiącym pełnego okrążenia odcinku. Sumując jedno z drugim dochodziło do oszacowania całości pokonanego dystansu.

W miarę jak biegałem coraz więcej, coraz dłużej oraz zacząłem używać na blogu większej ilości słów, zapragnąłem stać się posiadaczem zegarka z wiadomym czujnikiem. Właściwie to chciałem stać się posiadaczem dowolnego systemu pozwalającego na łatwy i w miarę dokładny system pomiaru rejestrowanego dystansu. Z jednej strony chciałem się czasem odkleić od swojej dotychczasowej pętelki. Z drugiej, często podróżując służbowo chciałem móc biegać w nieznanych miejscach, a wiedzieć zarazem ile mniej więcej pokonałem. Różne opcje się ścierały, ale ostatecznie stałem się posiadaczem pierwszego w mojej karierze (obecnie mam już trzecie – ale to temat na inne opowiadanie) urządzenia, które pieszczotliwie nazwałem Gremlinem.

Wraz z nastaniem ery dżipies tabelka arkusza kalkulacyjnego pokryła się wirtualnym kurzem (gdzieś pewnie teraz leży w odmętach twardego dysku laptopa, który również dożywa swych ostatnich dni), a ja założyłem konto na popularnym serwisie powiązanym z równie popularna aplikacją na smartfona (co ciekawe, nigdy nie ciągnęło mnie za bardzo do biegania ze smartfonem na ręku i korzystania z aplikacji dla biegaczy, jakie można na tych urządzeniach zainstalować). Z krótką przerwą (podczas gdy próbowałem innej wersji rejestrowania treningów onlajn) korzystam z niej do dziś, co zresztą widać na moich comiesięcznych raportach z biegowych poczynań. Cyfrowe zapisy moich treningów zapisywane są też regularnie w serwisie dedykowanym urządzeniu, z którego korzystam. Posiadam także program komputerowy, który potrafi wygenerować szereg biegowych statystyk. A jednak kilka razy, w różnej formie próbowałem założyć analogowy (przez co rozumiem papier i coś do pisania – ołówek lub długopis) dzienniczek treningowy. Korzystałem z gotowych szablonów, próbowałem stworzyć własny szablon oraz korzystałem z czystych kartek (zarówno tych gładkich, jak i w kratkę). Za każdym razem z jakiś względów odchodziłem od tej koncepcji. A jednak wciąż mnie ciągle do tego papierowego dzienniczka.

I tu pojawia się Po drugie. Jak już dopracuję i całkowicie wprowadzę w życie tę koncepcję, zamierzam ją na łamach tegoż bloga (w miarę) szczegółowo, a zarazem w szczególny sposób, opisać. I mam wrażenie, że będzie to całkiem nowe spojrzenie na prowadzenie zapisków treningowych. Bazujące w dużej mierze na nie moim pomyśle, ale jednak nowatorskie. Ale o tym w swoim czasie.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

28 czerwca 2015

O antyżyciówce i dyskryminacji uwag kilka

W małżeństwie przychodzą czasem takie chwile, że język czuły i delikatny odchodzi na bardzo daleki plan i w ruch idą słowa powszechnie uważane za niecenzuralne. Co ciekawe czasem są to chwile, które wspomina się jako te piękne. Kilka ostrych słów usłyszałem, gdy na świat przychodziła Córka Starsza (w przypadku Córki Młodszej nie usłyszałem, bo cała akcja przebiegła tak sprawnie, że zdążyłem jedynie przeciąć co nieco). Kilka też skierowanych zostało w moim kierunku podczas dzisiejszego Biegu Piotra i Pawła. Podczas, bo pokonałem go wspólnie z MONBŻ.
Już po (selfie by MONBŻ)
Na III Bieg Piotr i Paweł zapisałem się towarzysko. Ot, zaprzyjaźnione małżeństwo z Krakowa postanowiło odwiedzić w czerwcu Poznań i zapytało, czy i my byśmy się nie zapisali. No to się zapisaliśmy. Ale walki o życiówkę nie zakładałem ani przez chwilę. Ot miało być rekreacyjnie i towarzysko. No może jakiś mocniejszy trening. A że po drodze przypałętała się infekcja i przerwa w bieganiu, a forma jedyne loty, jaki wykonywała, to ostre pikowanie, to się postanowiło, że się pobiegnie na całkowitym luzie, a tak konkretnie, to się potowarzyszy MONBŻ w jej zmaganiach z dystansem dziesięciu kilometrów.

Od wczorajszego popołudnia trwały zażarte (wyolbrzymiam oczywiście) dyskusje nad strategią, jaką mamy przyjąć. Oczywiście przyjęliśmy tę złą. Postanowiliśmy ruszyć w tempie około 5:45/km, a i tak pierwszy kilometr wyszedł szybciej, bo 5:38. Już na tym pierwszym kilometrze MONBŻ dała mi do zrozumienia, że mam nie gadać za dużo, a w ogóle to mam się oddalić (oczywiście ujęła to nieco dobitniej). Ale to tempo - choć ani przez moment nie narzucałem go ja - pozostało z nami na jakiś czas. Aż do piątego kilometra, który to zawierał w sobie najmocniejszy na trasie podbieg, z racji czego okazał się nieco wolniejszym, biegliśmy w okolicach 5:40. Na szóstym, choć widać już było, że MONBŻ przechodzi kryzys, również udało się utrzymać wcześniejsze tempo. Niestety potem było coraz ciężej. Kilka razy walczyliśmy z chęcią przejścia do marszu (moje próby motywowania spaliły na panewce, bowiem robiłem to tak jak potrafię, czyli po męsku, a biegłem przecież z kobietą), ale gdzieś na dziewiątym kilometrze się nie udało po raz pierwszy. Drugi raz, że aż tak bardzo mi nie zależy, usłyszałem kilkaset metrów przed metą. Ale zaraz też Ślubna stwierdziła, że jak chwile jeszcze odpocznie, to chociaż skończy z klasą. I faktycznie, jak na czterysta metrów przed metą wystrzeliła do przodu, to niemal musiałem ją gonić. I w ten sposób, mimo całkiem długiego odcinka marszu, ostatni kilometr znowu oscylował w okolicach 5:40/min. Na metę wbiegliśmy z wynikiem 0:58:11. W moim przypadku to antyżyciówka, ale MONBŻ udało się urwać kilka (a nawet więcej niż kilka) sekund z zeszłorocznego wyniku. Jeszcze tylko obiecane Krasusowi pompki za metą i można się było oddać zajadaniu lodów i pogawędkom z krewnymi i znajomymi (nieznajomymi zresztą też) Królika.
Pulsometr ewidentnie zwariował w pewnym momencie (źródło: endomondo.com)
Tegoroczny bieg Piotr i Paweł zapadnie mi w pamięć jeszcze z jednego powodu. Niestety mniej przyjemnego. Niby rzecz błaha, ale jednak. W pakiecie startowym znajdował się koszulka. Koszulki były dostępne w dwóch kolorach - zielonym i fioletowym. Zapytałem czy różnią się krojem - nie, nie różnią się. Poprosiłem więc o fioletową (ot, chciałbym mieć choć jedną koszulkę w wyrazistym kolorze). Nie mogę dostać. Bo to damskie. I nawet rozumiem argument, że jeśli ja bym dostał, to dla jakiejś kobiety mogłoby zabraknąć. Ale czemu u diabła zakładają z góry, że zielona to męska, a fioletowa to damska!?

23 czerwca 2015

O Tour de Posnania uwag kilka

Poza tym, że na swoje główne (te o priorytetach A i B) starty staram się wybierać biegi z atestem, sama trasa nie stanowi dla mnie głównego kryterium wyboru. Pewnie, lubię jak jest ciekawa i urozmaicona. A jeszcze bardziej lubię, gdy jest szybka i płaska. Nie lubię natomiast, gdy na informację o przebiegu trasy trzeba czekać do ostatniej chwili. Inaczej rzecz ujmując, podoba mi się, gdy z przebiegiem trasy można zapoznać się odpowiednio wcześniej. Tylko co to znaczy odpowiednio wcześniej?

Do Poznańskiego Maratonu pozostały niecałe cztery miesiące (biorąc pod uwagę, że w cztery miesiące można się przygotować do maratonu niemal od zera, a niektórzy to nawet zostają ministrami na cztery miesiące właśnie, to wydaje się być odpowiednio wcześnie) i właśnie (konkretnie to w zeszłym tygodniu) poznaliśmy jego trasę. Mało tego. Orgowie zafundowali nam thriller w odcinkach, po kawałku uchylając coraz większy rąbek tajemnicy.
Trasa w kształcie - no właśnie, czego? (źródło: marathon.poznan.pl)
Pierwsza część trasy wygląda całkiem znajomo. A jednak różni się od zeszłorocznej. Start – bez zaskoczenia – z ulicy Grunwaldzkiej na wysokości hotelu Sheraton. Pierwsze trzy kilometry to właśnie ulica Grunwaldzka w kierunku (nomen omen) Grunwaldu. Na skrzyżowaniu z ulicami Bułgarską i Jugosłowiańską nie skręcamy, jak przed rokiem (ja to w sumie nie skręcałem, ale to taki małe uogulnienie), w kierunku stadionu tylko w lewo – na mój fyrtel – w ulicę Jugosłowiańską właśnie. Dalej trasa wiedzie dobrze już znanymi ulicami – Taczanowskiego, Ściegiennego, Arciszewskiego i Hetmańską. W miejscu, w którym wysadziłem w zeszłym roku Damiana, a później dopingowałem biegaczy, stojąc między radiowozem a lawetą z moim samochodem, wypadnie mniej więcej szósty kilometr (w zeszłym roku był dziesiąty). Po trzech kilometrach Hetmańskiej zbiegamy w Dolną Wildę, dalej w ulicę Żelazka (Mariana - nie may w Poznaniu ulicy na cześć AGD) i wreszcie w Drogę Dębińską, na której tym razem nie będzie agrafki. Ciąg dalszy dobrze znany – przez Las Dębiński do (po raz kolejny) Dolnej Wildy (z tym, że innej jej części) i powrót na Hetmańską. Dobiegając do Warty i mostu Przemysła, będziemy mieć w nogach jakieś czternaście kilometrów.

Druga część to miejsce, gdzie spotkać można prawdopodobnie najlepszych kibiców w Polsce, a na pewno najlepszych w Poznaniu. Rataje. Pobiegniemy ulicami Zamenhofa, Piłsudskiego, Inflancką i Kurlandzką. W okolicach wiaduktu nad tzw. Trasą Katowicką miniemy półmetek. Potem ulice Piaśnicka, Chartowo i dobiegamy do dobrze znanej wszystkim poznańskim biegaczom ulicy abpa Baraniaka (a dokładnie zbiegu Baraniaka i Dymka – również arcybiskupa). I skręcamy…

Otóż nie skręcamy, tak jak w latach ubiegłych, w prawo, lecz w kierunku Matki Politechniki. Po czym szybko skręcamy w prawo w miejsce gdzie finiszuje Maniacka Dziesiątka, Półmaraton Poznański i przez lata finiszował również sam maraton – nad Maltę. To pierwsza z dużych tegorocznych nowości i niespodzianek zarazem. Z nad Jeziora Maltańskiego ulicą Krańcową dotrzemy do kolejnego maratońskiego klasyka – ulicy Warszawskiej. I tu nastąpi naprawdę długa prosta. Przez Rondo Śródka, Ostrów Tumski (gdzie rodziła się polska państwowość), Garbary i ulicę Solną. To część trasy dobrze znana tym maratończykom, którzy pamiętają jeszcze dwupętlową trasę królewskiego dystansu. Później jednak następuje nowość. Ulica Nowowiejskiego i aleja Wielkopolska. A jeszcze dalej…

Ostatnia, czwarta część (na której zaczyna się prawdziwy maraton i prawdziwa walka) to w dużej mierze największa niespodzianka. Sołacz. Dalej, ulicami Niestachowską i Świętego Wawrzyńca przebiegniemy (choć raczej go nie zobaczymy) obok jeziora Rusałka. A potem ulica Polska i Bułgarska. Zdajecie sobie sprawę, co to oznacza? Stadion aktualnego Mistrza Polski w piłce nożnej. Będziemy mogli na tzw. legalu zrobić coś, za co normalnie grozi całkiem wysoka kara grzywny – przebiec się po murawie boiska. Zapewne odpowiednio zabezpieczonej, ale zawsze. Ostatnie cztery kilometry do już dobrze znana część. Grunwaldzka w stronę Międzynarodowych Targów Poznańskich, gdzie będziemy finiszować. Chyba nie muszę dodawać, że mocno?
Niemiecka autostrada to to nie jest, ale nie ma co narzekać (źródło: marathon.poznan.pl)
Co mi się najbardziej podoba w tej trasie. Oczywiście wszystkie nowości. Jak najbardziej to, że nie będzie podbiegów na Serbskiej i Roosvelta (warto dodać, że jakaś super płaska ta trasa tez nie jest, ale też nie ma na co narzekać). Ale najbardziej to, że moi osobiści kibice, będą mogli mnie wspierać dwukrotnie, nie oddalając się za bardzo od domu. Jak to stwierdziła MONBŻ – raz pod domem, raz pod pracą.

A tak zupełnie z innej beczki – co Wam przypomina obrys trasy?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...