5 lipca 2015

Halo Panie Jacku: O notatkach uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Zdarza się czasem tak, że po przeczytaniu Pana felietonu w czasopiśmie wiadomym, muszę się krócej lub dłużej zastanowić, w stronę jakiego tematu mnie on popycha. Zdarza się, choć rzadko, że mam ochotę poruszyć dokładnie ten, o którym Pan pisał. Częściej ta jedna zadrukowana strona - okraszona rysunkiem (nie zapominajmy o rysunku), który wyszedł z pod Pańskiej ręki (jaka szkoda, że z rzeczy, których robić nie potrafię, najbardziej na świecie nie potrafię rysować) stanowi dla mnie inspirację. Nie zawsze jednak przychodzi ona od razu. Tym razem pojawiła się natychmiast. Być może dlatego, że jest to temat, z którym od jakiegoś czasu chcę się zmierzyć na dobre, a który jest też związany z tym, o czym pisałem pod koniec lutego. Rzecz się tyczy dzienniczka (o ile normalnie nie znoszę zdrobnień - gdy słyszę dowodzik lun pieniążki, wręcz mnie skręca – to tu słowo dziennik jakoś mi nie pasuje) treningowego.
Historyczny zapis historycznego treningu
Chciałbym się zmierzyć z tym tematem na dwa sposoby. Po pierwsze, chciałbym w końcu zacząć prowadzić taki z prawdziwego zdarzenia. Taki, w którym mógłbym chociażby zapisać (oby jak najrzadziej) co mnie boli. Ale zbieram się do tego i zbieram, i zebrać nie mogę.
Tak w ogóle to historia rejestrowania moich poczynań treningowych jest dosyć ciekawa, jak sądzę. Moim pierwszym dzienniczkiem był… niniejszy blog. Zakładając go, traktowałem go niczym zewnętrzny motywator w przygotowaniach do pierwszego maratonu (tytuł bloga również nie wziął się z niczego). Pierwsze posty na nim zamieszczone to po prostu opis moich treningów. Dużo później przeszło mi nawet kilka razy przez myśl, by je pousuwać, ale doszedłem do wniosku, że posiadają zbyt dużą wartość – historyczną i sentymentalną. Ponieważ były to czasy przeddżipeesowe (znaczy się, zegarki z czujnikami GPS już istniały – to ja byłem analogowy), blogowi towarzyszyła tabelka w popularnym arkuszu kalkulacyjnym, który służył mi do szacowania pokonanego dystansu. Słowa szacowanie użyłem nie bez kozery – zresztą sposób tych obliczeń był całkiem ciekawy. Biegałem podówczas po stałej pętli w pobliskim parku (z uwagi na wielkość sam nazwałbym bym go skwerem, ale nawet oficjalnie nazywa się parkiem) po jednej i zawsze tej samej pętli. Długość pętli miałem mniej więcej wyliczoną, dlatego podczas treningów rejestrowałem w pamięci czas pokonanie całkowitej ilości owych pętli (dla przykładu: gdy przebiegłem ich osiem z wąsem, starałem się zapamiętać – miałem wówczas najzwyklejszy zegarek ze stoperem, nawet bez pamięci okrążeń – czas jaki miałem na koniec ósmej pętli). Wpisywałem ten czas do arkusza, który wyliczał mi średnie tempo na tym odcinku. Z kolei na podstawie tego tempa szacowany był dystans pokonany na ostatnim, nie stanowiącym pełnego okrążenia odcinku. Sumując jedno z drugim dochodziło do oszacowania całości pokonanego dystansu.

W miarę jak biegałem coraz więcej, coraz dłużej oraz zacząłem używać na blogu większej ilości słów, zapragnąłem stać się posiadaczem zegarka z wiadomym czujnikiem. Właściwie to chciałem stać się posiadaczem dowolnego systemu pozwalającego na łatwy i w miarę dokładny system pomiaru rejestrowanego dystansu. Z jednej strony chciałem się czasem odkleić od swojej dotychczasowej pętelki. Z drugiej, często podróżując służbowo chciałem móc biegać w nieznanych miejscach, a wiedzieć zarazem ile mniej więcej pokonałem. Różne opcje się ścierały, ale ostatecznie stałem się posiadaczem pierwszego w mojej karierze (obecnie mam już trzecie – ale to temat na inne opowiadanie) urządzenia, które pieszczotliwie nazwałem Gremlinem.

Wraz z nastaniem ery dżipies tabelka arkusza kalkulacyjnego pokryła się wirtualnym kurzem (gdzieś pewnie teraz leży w odmętach twardego dysku laptopa, który również dożywa swych ostatnich dni), a ja założyłem konto na popularnym serwisie powiązanym z równie popularna aplikacją na smartfona (co ciekawe, nigdy nie ciągnęło mnie za bardzo do biegania ze smartfonem na ręku i korzystania z aplikacji dla biegaczy, jakie można na tych urządzeniach zainstalować). Z krótką przerwą (podczas gdy próbowałem innej wersji rejestrowania treningów onlajn) korzystam z niej do dziś, co zresztą widać na moich comiesięcznych raportach z biegowych poczynań. Cyfrowe zapisy moich treningów zapisywane są też regularnie w serwisie dedykowanym urządzeniu, z którego korzystam. Posiadam także program komputerowy, który potrafi wygenerować szereg biegowych statystyk. A jednak kilka razy, w różnej formie próbowałem założyć analogowy (przez co rozumiem papier i coś do pisania – ołówek lub długopis) dzienniczek treningowy. Korzystałem z gotowych szablonów, próbowałem stworzyć własny szablon oraz korzystałem z czystych kartek (zarówno tych gładkich, jak i w kratkę). Za każdym razem z jakiś względów odchodziłem od tej koncepcji. A jednak wciąż mnie ciągle do tego papierowego dzienniczka.

I tu pojawia się Po drugie. Jak już dopracuję i całkowicie wprowadzę w życie tę koncepcję, zamierzam ją na łamach tegoż bloga (w miarę) szczegółowo, a zarazem w szczególny sposób, opisać. I mam wrażenie, że będzie to całkiem nowe spojrzenie na prowadzenie zapisków treningowych. Bazujące w dużej mierze na nie moim pomyśle, ale jednak nowatorskie. Ale o tym w swoim czasie.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

1 komentarz:

  1. Ja też nie prowadzę dzienniczka, traktuję endo i mojego bloga jako taki dzienniczek. A co do tego jak sobie radziłem w erze przed gls-owej to miałem inny patent: biegałem ze zwykłym stoperem i zapamiętywalen trasę. Potem ręcznie rysowałem ją w aplikacji RunKeeper i to dawało mi dystans (i ładną mapkę). Wyglądało zupełnie jak bym z gps-em biegał :)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...