26 listopada 2012

Trzy po trzy

Od kilku dni zbieram się do napisania okolicznościowego posta. W czwarty czwartek listopada (miniony czyli), tj. w Święto Dziękczynienia, mojemu blogowi (żeby nie powiedzieć mojemu blogu) stuknęło trzy lata. No nie ma siły refleksja musi być, ale ani słowa o osadnikach...
The First Thanksgiving, Jean Louis Gerome Ferris
Pierwsza refleksja dotyczy liczby trzy. Jeśli ktoś nazwałby mnie fanem numerologi, najpewniej bym się nieco uniósł, a jednak dostrzegam pewną siłę symboliki liczb (na wszelki wypadek podkreślam: symbolikę, nie magię ani moc). A jakoś ostatnio szczególnie wyraźnie widzę jak często w moim życiu przewija się owa trójka. Poczynając od tego, co niektórzy określiliby jako kulturę judeo-chrzescijańską, w której wagi liczby wypadającej między dwa a cztery nikomu chyba nie trzeba tłumaczyć. A propos między trzy a cztery - przypomniał mi się Monty Python i słynne Trzy będzie liczbą, do której liczyć będziesz, a liczbą tą będzie trzy. Nie będziesz liczył do dwóch, ani do czterech. Pięć jest wykluczone! Ale zostawmy Pajtonów. Dalej w kolejce stoi moja ukochana (nie boję się tego słowa) stacja publicznego radia. No właśnie ukochana - trzy baby kobiety w domu, z czego jedna trzyletnia. Trzy-trzydzieści-trzy w maratonie. I ta trójka, która nie chce ostatnio dać mi spokoju - pływanie, rower, bieganie. Aż wreszcie owe trzecie urodziny bloga, że o swoich niedawno minionych, trzydziestych trzecich, nie wspomnę. Czyżby Wszechświat chciałby mi coś powiedzieć?

Refleksja druga na temat samego bloga. Być może nikt poza mną nie ma takiego odczucia, ale mnie wydaje się, że odkąd liczba kobiet w moim najbliższym otoczeniu wrosła do wspomnianej trójki, blog przeżywa swego rodzaju kryzys. A raczej ja przeżywam kryzys blogowania. Czym on się objawia? Tym, że nie udaje mi się pisać tak często jak sam bym chciał. Nie twierdzę wcale, ze jest jakaś minimalna akceptowalna częstotliwość pisania na blogu, ale ja mam wewnętrzne przekonanie, że mógłbym i/lub powinienem (niepotrzebne skreślić) dać coś od siebie częściej. Tak chociaż dwa razy częściej niż średnia z ostatnich kilku miesięcy. Może zatem małe zobowiązanie? Nie, nie będę się zarzekał (jak mawiał pewien mój znajomy z czasów studenckich, Unikaj jednoznacznych stwierdzeń, a nie wyjdziesz na idiotę!), ale spróbować, spróbuję. Spróbuję pisać częściej, a żeby samego siebie zmotywować, postaram się publikować w konkretne dwa dni tygodnia (plus minus jeden pewnikiem) - nie napiszę jakie, ale uważny czytelnik zapewne szybko odnotuje w jakie.
Zobaczymy, cóż z tego wszystkiego wyniknie...

20 listopada 2012

Być jak Top Medal

Źródło: memgenerator.pl
Uspokajam: Rzecz jasna nie chodzi o Tap Madl (sic!), ani nawet Top Model, a o Top Medal czyli kontynuację akcji zainspirowanej wpisem Bo (nawiasem mówiąc, chyba na naszych oczach rodzi się nowy – świecki zresztą - zwyczaj). I nie będzie pięć, a dziesięć medali z mojej skromnej kolekcji, które to krążki darzę sentymentem większym niż pozostałe. Mimo iż jestem, niczym inżynier Mamoń, umysłem ścisłym, nie przyjąłem kryteriów oceny, ani nie nadałem im mocy wagowej i nie stworzyłem tabeli oceny. Jedynym kryterium było podoba mi się, na co złożyło się to jak medal sam w sobie rzeczywiście mi się podoba (aspekt wizualny) oraz moje wspomnienia z biegu.

Mój osobisty ranking TOP Medal przedstawia się otóż następująco:
10. 6 Bieg pod 1000-letnimi dębami – moja najstarsza życiówka (jakoś później już nie składało się by pobiec na 15 km). Miejsce w dziesiątce przede wszystkim za oryginalność medalu (jedyny drewniany w moich zbiorach). Warto też wspomnieć, że bieg w Kazimierzu (Miło mi, Roman! – no nie mogę się powstrzymać) jest (a przynajmniej był) biegiem bez wpisowego.
9. 6 Bieg Maniacka Dziesiątka – motyw medalu nawiązujący kształtem do edycji zdecydowanie do mnie przemawia (choć ten z siódmej moim zdaniem jest nieco pokraczny, przez co do niniejszego zestawienia nie wszedł).
8. VIII Zimowy Bieg Trzech Jezior – moje pierwsze zawody z prawdziwego zdarzenia. Podoba mi się tez bardzo motyw śnieżynki – długo myślałem, że niepowtarzalny, ale z tego co się orientuję dosyć popularny w sportach typowo zimowych. Ciekawostką jest również, że jak do tej pory tylko dwa razy startowałem na dystansie 15 km i oba medale są w topie.
7. 12 POZnan* Maraton – pierwszy maraton na swoim podwórku, życiówka, niezapomniane wrażenia, cóż więcej dodać?
6. 8 Bieg Maniacka Dziesiątka – pogodziłem się już z faktem, że nie w kolorze srebrnym. Moim zdaniem najładniejszy z dotychczasowych Maniackich.
5. Cracovia Maraton – mój debiut na królewskim dystansie. A sam medal genialny w swej prostocie.
4. 7 Maraton Sztafet – czyli pierwszy wspólny start Blogaczy. Motyw koła zębatego robi wrażenie.

Krótka pauza… i pierwsza Trójka, czyli tzw. pudło:

3. 32. Maraton Warszawski – samego biegu nie wspominam szczególnie dobrze ale medal po prostu bardzo mi się podoba.
2. 39 Berlin Marathon – moje najmłodsze dziecko i ciepła jeszcze życiówka. Dodatkowo pierwszy start zagraniczny. Stąd też miejsce takie, a nie inne.

A zwycięzcą jest:

1. 38 Maraton Dębno – przede wszystkim dlatego, że jednak najładniejszy (w moim odczuciu rzecz jasna) ze wszystkich. Warto też dodać, że w Dębnie złamałem cztery godziny i po raz pierwszy udało mi się cały dystans maratonu przebiec.
Ale to jeszcze nie koniec. Jest jeszcze jeden medal, który do dziesiątki wejść nie mógł, bowiem jest z biegu, którego tak do końca to nie ukończyłem. Ale jako jedyny kojarzy mi się nie z samym biegiem, a konkretną Osobą. Nie mogło więc go tutaj zabraknąć!
A teraz – kto następny?

PS. Zajrzyjcie koniecznie (o ile jeszcze tego nie zrobiliście) również do Emilii, Marcina, Michała, Leszka, Pawła, Sylwii, Tomka (kolejność alfabetyczna - mam nadzieję, że nikogo nie pominąłem).

14 listopada 2012

7 nawyków skutecznego biegacza

Ostatnio mój trening wyglądał nieco inaczej. Przy czym nie mam tu na myśli zmian jakościowych czy ilościowych (choć takie zmiany też wprowadzam), ale to co mi w treningu towarzyszy. Jak już zapewne raz czy dwa na łamach tego bloga (i nie tylko) nadmieniałem, nie za bardzo lubię słuchać muzyki podczas biegania. Godzinny trening w tzw. tygodniu to idealna ilość czasu, by po prostu zostać sam na sam ze swoimi myślami. Na weekendowe długie biegi zabierałem czasem ze sobą komórkę, by w tym czasie posłuchać radia. Od jakiegoś czasu chodziło mi jednak po głowie, czy by tak podczas biegania nie zacząć słuchać nie muzyki, lecz książek, czyli audiobooków. Jako młody rodzic nie narzekam na nadmiar wolnego czasu, więc wydawało mi się, że byłby to dobry pomysł na efektywne wykorzystanie tegoż, czyli przysłowiowe upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu (gimnastyka dla ciała i dla umysłu w tym samym czasie). Czy to rzeczywiście taki dobry pomysł jest, pomogła mi się przekonać platforma Audeo.pl, która udostępniła mi audiobooka autorstwa Stevena R. Covey'a, a czytanego przez Ireneusza Załóga, 7 nawyków skutecznego działania.

Zanim napiszę jakie są moje wrażenia z biegania z książką na uszach, winienem jestem kilka słów o tytule, jaki wybrałem na swój pierwszy raz. Z pewną premedytacją nie zdecydowałem się sięgnąć po beletrystykę, a po tzw. literaturę sukcesu. Również z premedytacją wybrałem książkę, którą już znałem - przeczytałem ją uprzednio dwa razy i właśnie przymierzałem się by jej treść przypomnieć sobie po raz kolejny. I przypomniałem, tyle że w nieco innej formie.
Na pytanie o czym jest książka, najprościej było by odpowiedzieć: o zasadach. Wbrew jednak temu, co można by przypuszczać, nie dotyczy ona jedynie życia zawodowego, czy tzw. robienia kariery, a podejścia do życia w ogóle. Można by ją nawet przełożyć na język biegacza... Spróbuję zatem.

Tytuł jest dosyć sugestywny, książka traktuje bowiem o siedmiu nawykach, które mają pozwolić czytelnikowi poprawić swoją skuteczność, rozumianą jako równowagę pomiędzy produkcją a zdolnością produkcyjną. Inaczej rzecz ujmując: w bieganiu należy dbać o osiągane wyniki (nowe życiówki), dbając przy tym nieustannie o narzędzie, które nam do tego służy, czyli nasze ciało. Niestety spotykam czasem biegaczy, którzy tej oczywistej, wydawało by się, reguły nie rozumieją lub rozumieją ale nie zamierzają stosować. A owe siedem nawyków, przełożone w mojej interpretacji na język biegania, przedstawia się następująco:

Pierwsze trzy nawyki traktują o niezależności, czyli w tym wypadku o naszym indywidualnym treningu.

Nawyk 1 - Bądź proaktywny mówi: Jesteś trenerem!
Najlepszym dla ciebie trenerem jesteś ty sam. Niewielu biegaczy amatorów może sobie pozwolić na indywidualną opiekę trenerską. Posiadanie trenera ma tę zaletę, że ktoś może popatrzeć na nas z boku i obiektywnie ocenić nasze poczynania i wynikający z nich postęp lub jego brak. Jednak najlepszy nawet trener nigdy nie pozna nas lepiej niż my sami. Nasza samoświadomość pozwoli nam dokonać wyboru, jaki trening jest dla nas najlepszy i kiedy należy go przeprowadzić. Nawet trenując wg gotowego planu, możemy dostosować go do swoich potrzeb, zamiast naginać siebie do planu.

Nawyk 2 - Zaczynaj z wizją końca mówi: Napisz plan treningowy!
Znając siebie i wiedząc do czego się zmierza - dla jednego będzie to poprawić swój życiowy wynik w maratonie, a dla innego przebiec po raz pierwszy pięć kilometrów - możemy stworzyć plan dotarcia do tego celu. Wizja końca daje nam też dodatkową motywację. Pod warunkiem oczywiście, że cel jest też jasno sprecyzowany - trudno się zmotywować do ciężkich ćwiczeń jeśli nasz cel jest dosyć mglisty.

Nawyk 3 - Rób najpierw to, co najważniejsze mówi: Zrealizuj plan!
Nie dotrzemy do zamierzonego celu ignorując to, co nas przed tym powstrzymuje. Wielu biegaczy na treningach robi to, co lubi robić, czyli to co wychodzi im dobrze, zaniedbując przy tym swoje słabe strony. A biegacz (jak każdy sportowiec) jest niczym przysłowiowy łańcuch. W krytycznym momencie pęknie w najsłabszym punkcie. Więc choćbyś był szybki jak wiatr, gdy zabraknie wytrzymałości nie uzyskasz dobrego wyniku na maratonie. Dlatego właśnie dobry plan powinien uwzględniać wszystkie aspekty wpływające na wynik końcowy, ale skupiać się na tych najważniejszych. Na nich też należy się koncentrować ów plan realizując.

Kolejne trzy kroki (czyli czwarty do szóstego) traktują o wyższym poziomie niezależności, czyli współzależności, bo przecież biegacz nie biega w społecznej próżni - wokół niego są inni biegacze ale też (o zgrozo) osoby niebiegające.

Nawyk 4 - Myśl w kategoriach wygrana-wygrana
Niewielu jest biegaczy, którzy mogą pozwolić sobie na planowanie i realizację treningów nie przejmując się przy tym zupełnie organizacją czasu swoich najbliższych. A nie czarujmy się, jeśli nie żyje się z biegania i do pracy chodzić trzeba, a do tego dochodzą obowiązki domowe i czas jaki powinniśmy poświęcić rodzinie, trzeba się jednak trochę nagimnastykować, żeby to wszystko jakoś upchnąć. Czasem prowadzi to niestety do napięć na linii biegacz-najbliżsi. Jeśli już do tego dojdzie, nie warto iść na wojnę w imię lepszych wyników i efektywnych treningów. Wbrew pozorom, niezbyt dobrym rozwiązaniem jest też kompromis, kiedy to obie strony z czegoś rezygnują. Prawie zawsze możliwe jest bowiem takie rozwiązanie, aby obie strony czuły się całkowicie usatysfakcjonowane. Ale tu dochodzimy do nawyku piątego.

Nawyk 5 - Staraj się najpierw zrozumieć, potem być zrozumianym
Nie da się ukryć, że umiejętność słuchania jest niezwykle przydatna w związkach wszelkiej maści. A jeśli dołożymy do tego odrobinę dobrej woli czyli chęć zrozumienia drugiej strony, prawie wszystko staje się możliwe. Nie trzeba wtedy nawet myśleć o kompromisach (tak wiem, wszystko to ładnie brzmi - realizacja może być nieco trudniejsza).

Nawyk 6 - Synergia
Synergia to wyższy poziom współzależności. A co to takiego w ogóle jest? Otóż synergia następuje wówczas, gdy przysłowiowe dwa plus dwa daje nie cztery, a pięć lub więcej. Chyba najlepszym przykładem synergii jest podstawowa komórka społeczna (w moim przypadku jeden plus jeden jak na razie daje cztery). Tym właśnie różni się współzależność od niezależności - gdy łącząc siły, możliwości i pomysły możemy osiągnąć więcej niż suma tego, co moglibyśmy osiągnąć działając w pojedynkę. I z jednakowym powodzeniem może to zastosować para biegaczy (związanych tylko bieganiem lub nie tylko), jak i biegający mąż z niebiegającą żoną (względnie na odwrót).

Ostatni nawyk łączy się w sposób szczególny z poprzednimi sześcioma...

Nawyk 7 - Ostrzenie piły
Znacie anegdotę o dwóch drwalach pracujących przy wyrębie lasu, ramię w ramie przez cały dzień? Pierwszy z nich pracował bez ustanku, gdy tymczasem drugi co jakiś czas robił sobie przerwę. Wieczorem okazało się, że to ten drugi ściął o wiele więcej drzew.
- Jak to możliwe - zapytał pierwszy - przecież pracowałem więcej i ciężej od ciebie. Pracowałem nawet wtedy, gdy ty odpoczywałeś.
- Ja nie odpoczywałem - odpowiedział drugi - ja robiłem przerwę, by naostrzyć siekięrę.
Osobiście nawyk siódmy w przypadku biegacza zmieściłbym w jednym słowie (na temat którego śmiało można by książkę napisać): regeneracja!

A na sam koniec garść moich wrażeń z słuchania książki podczas biegania. Myślę, że to doskonały pomysł na dłuższe spokojne biegi. Może być trudno ze zrozumieniem tego czego się słucha przy szczególnie szybkich interwałach ale ja przy tempówkach trwających od kilku do kilkunastu minut, czy nawet przy dosyć żwawych jednokilometrówkach, nie miałem większych problemów by nadążyć. Na pewno poziom słuchania zależy od rodzaju słuchanej pozycji. Na pewno łatwiej słucha się beletrystyki - można wtedy nawet odpłynąć myślami. Przy różnego rodzaju poradnikach (w tym również tzw. literaturze sukcesu) wymagany jest jednak pewien poziom skupienia - łatwo bowiem stracić wątek i wtedy trzeba się nieco cofnąć. Wiem też, iż niektórzy skarżą się, że audiobooki zakłócają (spowalniają) rytm biegania. Nie jest to oczywiście rytmiczna muzyka, której można używać jako metronomu, ale mnie osobiście słuchanie nie przeszkadzało w ogóle. Nogi po prostu robiły swoje, gdy głowa (częściowo oczywiście) była zupełnie gdzie indziej. Jeden mankament jest taki, że nie za bardzo da się audiobuczyć (że tak stworzę neologizm) korzystając jednocześnie z urządzenia typu miCoach, które podając komunikaty głosowe nie zatrzymują odsłuchu książki (jak to na przykład robi zestaw głośnomówiący w samochodzie, gdzie również zdarza mi się słuchać książek), tylko na chwilę ją zagłuszają. Łatwo w ten sposób stracić coś istotnego.

Reasumując muszę powiedzieć, że polubiłem bieganie z książką. Zastanawiam się jeszcze jakby to było z podcastami w obcym języku (że miCoach gadał do mnie po niemiecku, już się przyzwyczaiłem). Ciekaw też jestem czy jestem w swoich odczuciach odosobniony - co Wy na to?

9 listopada 2012

Nowy stary cykl

W pierwszą sobotę listopada stawiłem się nad Rusałką, aby sprawdzić jak miewa się moja forma u progu nowego sezonu treningowego. Ten zaczął się wprawdzie dwa tygodnie wcześniej, ale te kilkanaście dni, które w moim kalendarzu widniały jako okres przygotowawczy, zdominowane były raczej przez treningi uzupełniające i to w znacznie ograniczonej objętości (że o intensywności nie wspomnę). Wliczając zatem rozbieganie, przez ostatni miesiąc trochę jeździłem na rowerze, trochę popływałem, ale biegać, to nie przebiegłem więcej niż dziesięć kilometrów. Zatem nie spodziewałem się po sobie zbyt wiele. Ot, chciałem zobaczyć, czy nie zapomniałem jak się biega...
Zdjęcie: Paulina Geppert
Mając powyższe na względzie, na starcie ustawiłem się zdecydowanie z tyłu stawki, co już po starcie okazało się sporą przesadą, bo choć biegłem na wyczucie i nie zwracałem w ogóle uwagi na tempo, pierwszy kilometr upłynął mi niemal wyłącznie na lawirowaniu między innymi biegaczami, czyli na wyprzedzaniu. Bez fałszywej skromności trzeba po prostu przyznać, że dzięki regularnym treningom, nawet po dłuższej przerwie, jestem jednak szybszy niż większość uczestników sobotniego biegu.

A propos - mała dygresja. Podczas rozgrzewki usłyszałem przypadkiem ciekawy urywek rozmowy dwóch (jak się domyślam) debiutantów:
- Niektórzy tutaj wyglądają jak profesjonaliści!
- No właśnie, a ja myślałem, że to bieg dla amatorów.
Jak wiemy słowo amator ma całkiem szerokie znaczenie...

Ale wracając do samego biegu - po pierwszym kilometrze, gdy zrobiło się nieco luźniej, starałem się złapać własny, niezbyt forsujący rytm. Pierwszy raz na zegarek spojrzałem po minięciu tabliczki z oznaczeniem drugiego kilometra. Ku własnemu zdziwieniu spostrzegłem, że biegnę jak na razie niewiele ponad osiem minut. Nadal nie spinałem się jednak w ogóle, pozwalając sobie wręcz na pogawędki ze znanymi i nieznanymi współstartującymi. Mniej więcej w połowie dystansu stwierdziłem, że w końcu chyba i mnie ktoś wyprzedzi, ale biegacz ów przyłączył się do mnie i po krótkiej wymianie uprzejmości i spostrzeżeń dalej biegliśmy już razem, pomagając sobie wzajemnie utrzymać tempo. Gdy po raz kolejny, około kilometra przed metą, spojrzałem na stoper, dotarło do mnie, że mam nawet szansę poprawić swój wynik życiowy. Choć nadal nie zamierzałem i nie biegłem w tzw. trupa, ten ostatni kilometr był naprawdę trudny. Na tyle trudny, że wpłynął nawet na bystrość umysłu - gdy na ostatniej prostej ujrzałem na zegarze wynik 0:21:30, pomyślałem, że jednak z życiówki przysłowiowe nici. A przecież zegar pokazywał czas brutto. Wtedy to mnie do jednak nie dotarło, a gdyby dotarło, może wykrzesałbym jeszcze trochę energii na mocniejszy finisz. A tak mój stoper zatrzymał się na czasie 0:21:16, czyli o dwadzieścia jeden sekund wcześniej, niż podczas dotychczasowego najszybszego biegu nad Rusałką (i na dystansie 5 km w ogóle).

I zachodziłem jedynie w głowę, czy to forma nie spadła przez ostatni miesiąc, czy też była w owym czasie aż tak wysoka, że pomimo jej spadku, udało się pobiec aż tak dobrze? A że o spadku formy świadczą inne symptomy (choćby tętno spoczynkowe), należy wnioskować iż naprawdę dobrze przepracowałem miniony już sezon, choć życiówki zacząłem poprawiać dopiero u jego schyłku. To wszystko oczywiście napawa optymizmem przed kolejnym sezonem.
Jeszcze jedno spostrzeżenie na koniec - muszę nieco zweryfikować swoje cele treningowe. Sobotni bieg pokonałem bowiem ze średnią kadencją 86, a taki wynik (powyżej 85) miałem zamiar osiągnąć do 25 lutego. Ale co to za cel treningowy, który udaje się osiągnąć praktycznie bez treningu?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...