Jeden grosik dla sierot
W zimny i wietrzny październikowy poranek wszystkie możliwe zegary wskazały godzinę dziewiątą. Wybrzmiało odliczanie, wybrzmiały dźwięki motywu z filmu
Rydwany ognia. Wszystko to mogło oznaczać tylko jedno. Biegacze ruszyli na trasę 16. Maratonu Poznańskiego. A wśród nich i ja.
Obok mnie SSBM
Biegającej Matki. Obaj mamy ten sam cel - dwójkę z przodu. Postanawiamy trzymać się tej samej strategii, trzymać w zasięgu wzroku zająców na 3:00. Niestety, chętnych do osiągnięcia podobnego czasu znajduje się dosyć sporo i na pierwszych metrach panuje tłok. Stawka się rozciąga, a baloniki gdzieś znikają. Staramy się zatem sami pilnować tempa. Pierwszy kilometr wolno. Nawet bardzo wolno. Zatem na drugim przyspieszamy. Na trzecim wpadamy we właściwy rytm. Pewnie pomogło pozbycie się ostatniej warstwy
grzejnej - bawełnianej koszulki. Na wysokości stadionu Lecha skręcamy w lewo. W nasz fyrtel.
Drugi grosik dla chudziny
Kibiców jakby więcej. Widać znajome twarze. Wśród nich te znane bardzo dobrze. Słychać krzyki adresowane do nas i tylko do nas. Ich doping niesie. Niesie aż za bardzo, bo biegniemy nieco za szybko, co obaj zauważamy. Tymczasem stawka się rozciąga. Tłoku już praktycznie nie ma. Pierwsza piątka za nami, pokonana w 21:58. Wolniej niż średnie tempo na złamanie magicznej bariery, ale wciąż w dopuszczalnych (a wręcz zakładanych) widełkach
. Gdzieś za pierwszym punktem odżywiania znika mi mój towarzysz podróży (ucieka gdzieś do przodu). Za to spotykam czytelnika (chyba pierwszy raz w życiu, ktoś mnie rozpoznał, bo wcześniej czytał moje tu wypociny) - Łukasz, pozdrawiam. Zamieniamy kila słów, lecz potem każdy z nas walczy już o swój własny cel.
Trzeci grosik dla żołnierzy
Gdzieś w okolicach znacznika siódmego kilometra orientuję się, że jestem bliski zgubienia jednego z żeli. Poprawiam go, lecz zaraz zauważam, że jeden już straciłem. Wkurzam się i klnę w myślach sam na siebie. Od tej pory regularnie sprawdzam zawartość kieszeni w moich spodenkach i próbuję złapać się jakiejś grupy. Niestety wszyscy wokół jak na złość biegną bądź za szybko, bądź za wolno. Nie chcę sam walczyć z wiatrem, ale jeszcze bardziej nie chcę szarpać tempa. Staram się pilnować swojego. Drugą piątkę pokonuję w 21:38. Niby tylko dwadzieścia sekund szybciej niż pierwsza, ale jest dobrze. Robię swoje. Zjadam pierwszy żel. Przede mną długa prosta, czyli Droga Dębińska.
Czwarty grosik dla urzędów
Następuje docinek, na którym jest jakby mniej kibiców, za to więcej drzew. Kusi by zatrzymać się za potrzebą (czy będzie jeszcze taka okazja?) - z premedytacją to ignoruję. Miejsce drzew znów zajmują kibice. Znów robi się głośno. Wracamy na Hetmańską. Przed nami Warta. Już za chwilę znajdziemy się na drugim jej brzegu.
Piąty grosik dla policji
Na moście Przemysła kibiców prawie nie ma, ale zaczynają już być słyszalne Rataje - dzielnica Najlepszych Kibiców Świata. Mijam piętnasty kilometr (trzecia piątka w 21:30 - jest dobrze) i pierwszy raz spotykam Martę (Marta, pozdrawiam). A potem to już szpaler ludzi. Hałas, transparenty, balony, megafony oraz małe i większe ręce wyciągnięte do piątek (no jak tu nie przybić, jak?). Pięknie jest.
Szósty pomnik na pomniki tworzących historię
Gdzieś na osiemnastym kilometrze zauważam gdzieś przede mną plecy SSBMBM. Biegnie w małej grupie. Postanawiam do nich dołączyć. Ale powoli, spokojnie. Byle nie szarpać tempa. Zanim ich
dopadłem raz jeszcze spotykam Martę. Która zdążyła się tu przenieść z piętnastego kilometra. Do grupy dołączam gdzieś w okolicach dziewiętnastego kilometra. Melduję swój powrót komu trzeba i dalej walczymy już wszyscy razem. Mijamy kolejny punkt odżywiania, gdzie konsumuję kolejny żel. Czwarta piątka w 21:16. Wkrótce docieramy też do półmetka - ten przekraczamy w 1:31:03 od momentu przekroczenia linii startu. Wszystko zgodnie z planem.
Siódmy grosik dla lekarzy
Kolejne kilometry prowadzą nas tam, gdzie rodził się Poznański Maraton - nad Maltę. Chyba jednak bardziej niż atmosfera tego miejsca (niektórzy wręcz twierdzą, że to Mekka poznańskich biegaczy) niesie nas ukształtowanie terenu, a zwłaszcza wynikające z niego działanie siły powszechnego ciążenia. Dwudziesty czwarty kilometr okazuje się najszybszym z całego maratonu.
Ósmy grosik dla księdza
Zwykle, gdy jest zbieg, gdzieś musi być podbieg. My już wiemy co nas czeka po dwudziestym piątym kilometrze (piąta piątka bliźniacza czwartej - w 21:16). Ulica Krańcowa, czyli pierwszy kawałek mocno pod górę. Ja jednak postanawiam pokonać go nieco agresywniej niż moi dotychczasowi towarzysze (co wcale nie oznaczało przyspieszenia - nie zwolniłem aż tak mocno) i na jakiś czas zostawiam ich za plecami. Na ulicy warszawskiej znów daję się nieco ponieść sile grawitacji. Potem już staram się znowu trzymać równe tempo
.
Dziewiąty grosz stryjowi
Ostrów Tumski przemierzam pogrążony we własnych myślach. W pewnym momencie po prostu orientuję się, że katedrę mam już daleko za plecami. Na dwudziestym dziewiątym kilometrze spotykam brata, który postanawia mi towarzyszyć w dalszej wędrówce ku mecie. Na kolejnym punkcie odżywczym, jak na każdym, piję wodę i wtedy orientuję się, że to punkt na trzydziestym kilometrze. Nie będę miał czym popić ostatniego żelu. W tym momencie obecność brata okazuje się bardzo pomocna. Mimo że od Warszawskiej trzymam tempo jak należy, przed znacznikiem trzydziestego kilometra (szósta piątka w 21:11) dogania mnie moja stara grupa. Razem wkraczamy na Sołacz, gdzie znów tłumy kibiców, a wśród nich kolejna znajoma twarz (Paulina, Ciebie również gorąco pozdrawiam).
Dziesiąty grosz dla Jadzi
Na Sołaczu też czeka nas
pomarańczowa brama okraszona hasłem o tym co przemija, a co pozostaje.
Ale ta brama stoi w nie byle jakim miejscu. Na trzydziestym drugim
kilometrze. Zabawa się kończy. Zaczyna się maraton. Tym bardziej, że
przed nami ulica Świętego Wawrzyńca, czyli podbieg dłuższy i cięższy niż
ten na Karńcowej. Siłą rzeczy zwalniamy. Tym razem trzymam się grupy i
staram się wypchnąć istnienie podbiegu ze swojej świadomości.
Koncentruję się na pięknie otoczenia (ehem). Dodatkowej motywacji dodaje
nam świadomość, że na końcu, oprócz wypłaszczenia (wiem, że niektórzy
przyjezdni oczekiwali zbiegu, przez co srogo się zawiedli). czeka na nas
ekipa gRUNwaldu z
Kaśką na czele
.
Jednak nasza grupa znów się mocno kurczy. Znów gubię gdzieś SSBMBM. Tym
razem to on zostaje z tyłu. Do mety już tylko siedem kilometrów z wąsem
(siódma piątka w 21:27 - mimo podbiegu).
Grosz cieciowi
Kawałek za trzydziestym piątym kilometrem spotykam
Rafała.
Jemu też podbieg dał się we znaki. Ale Rafał ratuje mi trochę życie i
częstuje żelem (przypominam, że jeden ze swoich zgubiłem, sierota
jedna). Tak pokrzepiony ruszam w kierunku stadionu aktualnego wciąż
(aktualnej jego formy nie komentuję) Mistrza Polski w piłce kopanej.
Bieg przed stadion wrażenie owszem robi (choć bieganie po macie
rozłożonej na murawie komfortowe bynajmniej nie było), ale pętelka
wymyślny zawijas w jego okolicach nieco zmęczoną już biegiem czachę
nieco zaorał. Na szczęście kawałek za nim zaczyna się przedostatnia
prosta - wyczekiwana, prowadząca niemal cały czas w dół, ulica
Grunwaldzka. A na niej niespodzianka - MBŻ, Również Biegająca Szwagierka
(RBS), Nie-Biegające Ola i Karolina plus cała siódemka dzieciaków (w
tym dwa moje). To był zdecydowanie najpiękniejszy moment tego maratonu!
Dwunasty grosz na końcu
Ale też zaraz potem maraton się skończył. No może nie sam maraton, ale na pewno
rumakowanie.
Dostałem taki wiatr w twarz, że... No, że nie wiem co. Ludzi już jak na
lekarstwo. Znów nie było z kim zbić się w grupę. Jeszcze na
czterdziestym kilometrze (ósma piątka w 21:28 a ostatni jej kilometr
10-15 sekund wolniejszy niż cztery poprzednie) liczyłem po cichu, że
może jednak, mimo tego cholernego wiatru, uda się dowieźć jakoś tę
dwójkę do mety. Kilometr później nadzieja już zgasła zdmuchnięta
brutalnie przez poziomy ruch cząsteczek powietrza.
Ostatecznie do mety dowiozłem wynik 3:01:05 netto. Co oznacza poprawę
życiówki o niemal sześć minut. A jednak do celu-marzenia zabrakło tak
mało i tag dużo zarazem. Taki to właśnie jest ten maraton.