29 grudnia 2013

Halo Panie Jacku: Być jak Fauja Singh

Tytułem wstępu: Mam w życiu kilka marzeń. Jedno z nich jest takie, że chciałbym zostać felietonistą. Niekoniecznie felietonistą biegowym - przecież znam się całkiem nieźle jeszcze na kilku tematach (tak, skromnością to ja nigdy nie grzeszyłem). A że marzenia są po nic, czyli po to aby je realizować, jak powiedział Jacek Walkiewicz, postanowiłem na początek zostać felietonistą u siebie (w końcu jestem kiero tegoż bloga, niemniej od razu uprzedzam, że będę banował za zarzuty o kolesiostwo i nepotyzm) i to felietonistą polemizującym. Przy czym słowo polemizującym należy rozumieć jako polemizującym, ale nie do końca, a czasami wręcz przytakującym. Zamierzam się bowiem odnosić do tekstów osoby, którą darzę nie tylko głębokim szacunkiem, ale wręcz podziwem. Osobą tą jest pan Jacek Fedorowicz, który już kiedyś zagościł na swój sposób na niniejszym blogu. Pewnego chłodnego grudniowego wieczoru podczas biegania moje myśli zaczęły krążyć wokół ostatniego felietonu pana Jacka w Runner's World i pomyślałem wówczas, że właściwie nie ze wszystkimi myślami autora się zgadzam i mógłbym o tym napisać. W końcu nie zrobiłem tego, ale tamten pomysł wyewoluował do tego stopnia, że postanowiłem nie zgadzać się (albo zgadzać, ale nie do końca względnie przytakiwać) z panem Jackiem regularnie. Tak oto narodziła się (miejmy nadzieję, licząca więcej niż jeden odcinek) seria, którą postanowiłem zatytułować Halo Panie Jacku, czyli tekst nie zupełnie polemiczny - tytuł nawiązuje do pewnej serii listów, jakie pan Jacek pisał jeszcze w czasach szkolnych (po szczegóły odsyłam do lektury książki Ja jako wykopalisko).

Tyle genezy wpisu - gruba krecha i lecimy...
Źródło: SantaBanta.com
Halo Panie Jacku!

Nie dalej jak wczoraj trafił w moje ręce najnowszy numer poczytnego czasopisma dla biegaczy, więc od razu zabrałem się za lekturę Pana najnowszego felietonu (no dobrze, przyznaję się - tym razem najpierw rzuciłem okiem na statystyki dotyczące największych imprez biegowych A.D. 2013). I od razu nasuwa mi się jedna uwaga - nie to, żebym się z Panem nie zgadzał. To znaczy zgadzam się i owszem, ale nie do końca. Ot, dodałbym coś jeszcze do Pana stwierdzenia, że biegacze amatorzy dzielą się na tych, co się nie ścigają, bo biegają rekreacyjnie, na tych co się ścigają z czasem i z samym sobą (to akurat ja), oraz na tych, którzy ścigają się z innymi ścigantami. Dopisałbym tu jeszcze jedną, relatywnie młodą choć prężnie rozwijającą się grupę. Otóż (i jest to wyłącznie moja obserwacja - więcej, gdyby nie zasłyszane uwagi znajomych biegaczy sam bym jeszcze chyba na to zjawisko uwagi nie zwrócił) na biegach masowych pojawiają się osoby, które robią to dla tzw. lansu (i wygląda na to, że jest to cena jaką płacimy za upowszechnianie się biegania w naszym pięknym kraju, które to upowszechnianie przybrało chwilowo formę mody) - podobno poznać ich po bardzo gustownym, acz biegowo zupełnie nie praktycznym stroju i wyposażeniu typu słuchawki gabarytami przypominające nauszniki używane na głębokiej Syberii. Ale ja właściwie nie o tym chciałem do Pana napisać.

Główna myśl Pana felietonu jest bardzo trafna, choć ja postrzegam ją nieco inaczej. Jak na razie nie przeżyłem jeszcze doświadczenia zmiany kategorii wiekowej - zacząłem startować w biegach ulicznych już z trzema krzyżykami na karku a do czwartego też jeszcze kilka wiosen mi zostało - ale mam kilku znajomych biegaczy, akurat o te kilka lat ode mnie młodszych, którzy doświadczyli przejścia z kategorii najmłodszej (albo prawie najmłodszej) do M30. Podczas takiego przejścia nikt się szybszy nie staje niestety, bo tak się jakoś dziwnie składa, że jest ona zazwyczaj najsilniejsza (podobno szczyt możliwości maratończyka przypada właśnie na trzydzieści kilka lat).

Tutaj mała dygresja (i od razu dygresja do dygresji - stawiam sobie Pana za wzór w tworzeniu dygresji w słowie pisanym): moja Córka Starsza oglądała ostatnio bajkę, której akcja dzieje się w liceum, w którym to liceum funkcjonowała subkultura blogerek modowych. Zacząłem się zastanawiać, czy w takim liceum mogłaby zaistnieć grupa blogerów biegowych. I doszedłem bowiem do wniosku, że nie bardzo, bowiem większość znanych mi biegaczy (nie tylko tych blogujących zarazem) wpadła na to by biegać długo po tym, jak opuściła mury szkoły średniej (najczęściej w okolicach trzydziestki właśnie).

Wracając do przedmiotu mych rozważań, jak już zauważyłem powyżej, sam siebie zaliczam raczej do tych, co się ścigają z samym sobą z przeszłości, czy też - ujmując to inaczej - z czasem. Oczywiście skłamałbym dokumentnie, gdybym stwierdził, że w ogóle (a wcale) na wynik w kategorii nie spoglądam. Ale mimo, iż z sezonu na sezon biegam coraz szybciej, do tych najszybszych wciąż brakuje mi tyle, że moje miejsce w kategorii jeszcze długo długo powodem do przechwałek wśród kolegów w pracy (względnie na rodzinnej imprezie) nie będzie. Niemniej zakładam, że jednak wcześniej czy później to jednak nastąpi. Bo muszę się Panu do czegoś przyznać - mam w życiu pewien cel bardzo-długoterminowy.

Muszę jednak wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, którą i Pan poruszył w swym felietonie. Kwestię biegu, w którym podział na kategorie zależy nie od rocznika, a od faktycznej daty urodzin, czyli Mistrzostw Polski Weteranów w jakże mi bliskiej (głównie geograficznie, choć jakbym się uparł to i jakiś sentymencik by się znalazł) Murowanej Goślinie. Jak wspomniałem wcześniej mam już za sobą trzydzieste urodziny, ale do czterdziestych nieco mi jeszcze zostało. Tak właściwie to jestem niemal w pół drogi. W roku, którego pierwszy dzień będziemy już za dni i nocy kilka witać z obowiązkową huczną radością (jak zgrabnie sam Pan to ujął) stuknie mi bowiem wiosen trzydzieści i pięć (gdy skończyłem lat trzydzieści, teść mój osobisty pogratulował i wejścia w wiek średnio dojrzały; a tu proszę - już wkrótce zostanę weteranem). Niemniej dopiero we wrześniu, więc w Murowanej Goślinie będzie mi dane (zezwolone wręcz) pobiec dopiero w roku kolejnym, co zapewne uczynię. I zapewne będzie to, choć na walkę o podium liczyć raczej nie mogę, mój pierwszy start, w którym skupię się głownie na tym, by dobrze wypaść na tle innych (albo sam sobie tak tylko tłumaczę).

Kończąc muszę się Panu przyznać do celu jaki sam sobie postawiłem. Jest to oczywiście cel biegowy, a zarazem chyba najbardziej odległy w czasie, spośród wszystkich jakie w ogóle sobie wytyczyłem. Otóż planuję nie tylko w przyszłości walczyć o miejsca na podium w kategorii wiekowej - zamierzam pobić rekord świata w maratonie kategorii M100+, czego życzę i Panu, choć wiem, że preferuje Pan raczej połówki.

Łączę pozdrowienia od Córki Młodszej, czyli Mojej Hanki.
Bartek M.

19 grudnia 2013

Podobieństwa i różnice

I tak sobie spoglądam na (minione już) dwa ostatnie tygodnie w moim dzienniczku treningowym (od razu się pochwalę: plany, przynajmniej te dotyczące samego biegania, zrealizowane w stu procentach – choć z przesunięciami i modyfikacjami, ale o tym napiszę później), to widzę, że są bardzo podobne do siebie. Przynajmniej w zapisie. Ale w realizacji – tutaj to już kilka różnic się znalazło.
Źródło: facebook.com/magda.danaj

Jeśli chodzi o same założenia, przedstawiały się one następująco*:

Wtorek - OWB1 5 km + Podbiegi 6x100/lekki zbieg + Przebieżki 5x100/100 + trucht 4 km / OWB1 5 km + Podbiegi 8x100/lekki zbieg + Przebieżki 5x100/100 + trucht 4 km
Czwartek - OWB1 15 km + ćwiczenia ogólnorozwojowe / OWB1 16 km + ćwiczenia ogólnorozwojowe
Piątek - OWB1 12 km + Przebieżki 5x100/100 / OWB1 12 km + Przebieżki 5x100/100
Niedziela - OWB1 15 km / OWB1 16 km

Ale sama realizacja już nieco inaczej.

Na początek nowa pozycja w planie na ten sezon – podbiegi. Na pierwszy raz tylko sześć: OWB1 5 km + Podbiegi 6x100/lekki zbieg + Przebieżki 5x100/100 + trucht 4 km. W kolejnym tygodniu już osiem.
Zapis w planie treningowym wynika w dużej mierze z tego, że na okres zimowy na realizację podbiegów wybrałem Wzgórze Jana Pawła II w podpoznańskim Luboniu. Z pierwszych pomiarów wynikało, że biegiem do tego miejsca mam około 5 km. Po dokładniejszym zbadaniu ścieżek i takiej ich modyfikacji by wracać inną drogą niż przybiegłem wyszło w tzw. praniu, że w tą mam ok. 6,5 km a z powrotem ca. 4,5 km (w tym kilometr przebieżek 100/100 m).
Na pierwsze podbiegi wybrałem się z opóźnieniem i w towarzystwie. Opóźnienie wynikało z dwóch czynników. Pierwszy był taki, iż w środę zrobiłem trening pierwotnie zaplanowany na czwartek (o nim za chwilę), a w czwartek dałem sobie spokój z uwagi na szalejącego Ksawerego. Ale skoro ów Ksawery w piątek już nieco odpuścił, wybrałem go na towarzysza podbiegów – nie był jednak to towarzysz na jedną noc, a na jedno popołudnie (bo akurat biegałem – wyjątkowo – w ciągu dnia). Mikołaja, mimo że to Mikołajki, nie było w ogóle. Za to Ksawery dzielnie mi w treningu pomagał. A właściwie przeszkadzał, bo wiał dokładnie w odwrotną stronę niż wzniesienie. Czyli w sumie to pomagał w rozwoju siły.
Kolejne podbieganie było już głęboką nocą i znów z poślizgiem (choć mniejszym) czyli w środę.

Zanim przejdę do treningów planowanych na czwartki mała dygresja – zauważyliście, że chwilowo mam po dwa długie wybiegania (przyjmując założenie, że długie wybieganie to najdłuższy bieg w tygodniu, oczywiście, bo czy bieg poniżej 20K to już długie wybieganie, pozostaje oczywiście do dyskusji) w tygodniu? Pierwsze z samym środku tygodnia (wbrew nazwie to przecież czwartek jest w ścisłym centrum), drugie na koniec.
Tydzień numer trzy zacząłem zatem od długiego wybiegania. Zacząłem w środę i również w towarzystwie, tyle że bardziej doborowym niż jeden orkan. Jako, że nocowałem w Skarżysku Kamiennej, postanowiłem skorzystać z okazji i pozacieśniać więzy między bogaczami (Bogacze miast i miasteczek, o wsiach nie zapominając, łączcie się!) i pobiegać z Damianem. Dołączył do nas jeszcze Maciek i zrobiliśmy piękną piętnastokilometrową pętlę wokół Skarżyska. Tydzień później biegałem już sam. Ale również z obsuwą, choć tym razem potężną – trening zaplanowany na czwartek zrealizowałem w sobotę.

Teoretycznie najlżejszy trening w tygodniu i w obu opisywanych tygodniach identyczny w założeniach to 12 km jedynki plus przebieżki. Za pierwszym razem przyszło mi go wykonać na tzw. obczyźnie, a tak konkretnie to we Wrocławiu – na tzw. ścieżce między mostami. A działo się to w sobotę. Tydzień później – dokładniej osiem dni później – z dwunastu kilometrów pierwszego zakresu wyszło osiem kilometrów truchtu i cztery OWB1. A to dlatego, że po raz kolejny biegałem nie sam (rzadko mi się to zdarza, a jeszcze rzadziej tak często jak ostatnio). I tym razem w najdoborowszym z możliwych towarzystw – własnej osobistej żony!

I wreszcie długie wybieganie nr 2. Planowane na niedzielę, a w obu przypadkach wykonane w poniedziałek. Za pierwszym razem przesunięcie wynikało z wyjazdu do Wrocławia. A za drugim wynikało z pierwszego. Ot, wszystko się przesunęło. Czy w tym tygodniu uda mi się owe przesunięcia względem planów zniwelować, się okaże dopiero.

Garść statystyki na koniec: dwa tygodnie po dwa wyjścia – łącznie prawie 122 km (nieco ponad 60 km w pierwszym i prawie 62 km w drugim). Od początku sezonu ponad 232 km. Wciąż czuję się jakbym jeszcze jechał na ręcznym. Biegowo jako tako, ale te ciągłe zawirowania w realizacji planu trochę mnie deprymują. Ale tylko trochę. Bo(wiem) wiem dobrze, że od tego jak, ważniejsze jest czy. Niemniej największą moją porażką jest realizacja ćwiczeń ogólnorozwojowych, a właściwie jej brak. Choć sam prosiłem Trenejro o wpisanie jej w plan, na razie nie stanęło środków by plany wykonać. No nic, może w tym tygodniu się poprawię.

* Tydzień 3 (2-8.12) / Tydzień 4 (9-15.12)

12 grudnia 2013

Kwestionariusz Blogacza - Wszystkie Bartki to porządne chłopy

Nadszedł czas na kolejny odcinek Kwestionariusza Blogacza. Dziś poznacie odpowiedzi Damiana. Dlaczego akurat Damiana? Jak ktoś ma fejsbuki, to wie. A jak nie ma, to za dzień lub dwa się dowie (o ile tu jeszcze zajrzy oczywiście).
Damian to blogacz niezwykły prowadzący niezwykłego bloga. Dla mnie Damian jest najnormalniej w świecie bohaterem - człowiekiem, który nie poddał się przeciwnościom losu, ale postanowił stawić im czoło o działać. Zresztą przekonacie się sami, gdy wejdziecie na naszmaraton.pl.
Zanim przejdziemy do tego co nam Damian napisał, gwoli formalności przypomnę zasady.
Odpowiedz na każde pytanie. Staraj się nie analizować, lecz – jeśli to możliwe – odpowiadać intuicyjnie. Gdy odpowiesz na wszystkie pytania, możesz (ale nie musisz) dopisać do listy kolejne pytanie, na które będą odpowiadać przyszli uczestnicy zabawy.
1. Jaki jest Twój ulubiony dystans?
Półmaraton.
2. Jaki jest Twój ulubiony rodzaj treningu?
Wybiegania i podbiegi.
3. Co Cię motywuje do wyjścia na trening?
Cel, który mam przed sobą. Poza tym Bieganie to moja pasja.
4. Twoje pierwsze zawody?
Półmaraton Wtórpol 2012.
5. Wymarzony start w imprezie biegowej?
Może kiedyś jakiś bieg ultra
6. Pod czyim okiem chciał(a)byś trenować?
Nie wiem.
7. Jaka jest Twoja ulubiona książka o bieganiu?
Ultramaratończyk jak na razie.
8. Dlaczego biegasz?
Dla syna i dla siebie.
9. Dlaczego blogujesz?
Prowadzę akcję dla syna, o której piszę. Poza tym lubię pisać o bieganiu.
10. Jeśli nie bieganie, to?
Rower, góry.

No! to teraz znacie (znamy, znaczy się) Damiana trochę lepiej.

10 grudnia 2013

Obiecanki cacanki

Ile to już razy obiecałem sam sobie, że będę sumiennie opisywał co w minionym tygodniu robiłem na treningach (albo czego nie robiłem)? Ale jakoś mi nie idzie. Zapewne znajdą się i tacy, którzy zapytają po co w ogóle to tutaj opisuję, bo przecież, jak to ktoś kiedyś stwierdził, opisywanie treningów na blogu to przeżytek (czy jakoś tak). A ja też już kiedyś o ty pisałem i jeszcze raz powtórzę, że ten blog powstał jako swoisty dziennik treningowy i w momencie, kiedy zatraci zupełnie swą rolę kronikarską, przestanę go prowadzić...
Źródło: remekdabrowski.pl
A ja obiecałem sobie ostatnio coś jeszcze - że będę opisywać swoje treningi, ku pamięci potomności ale przede wszystkim własnej, regularnie, tak żeby potem nie kumulować opisu dłuższego okresu (w sensie kilku tygodni na raz), bo to jednak nie to samo. A zatem, skoro te małe acz jednak zaległości mi się przytrafiły, czym prędzej zabieramy się za nadrabianie. To znaczy ja się zabieram.

Mój plan na tydzień nr 2, czyli przypadający między 25 listopada na 1 grudnia przedstawiał się tak oto:
Wtorek - OWB1 12 km + Przebieżki 5x100/100
Czwartek - OWB1 14 km
Piątek - OWB1 10 km + Przebieżki 5x100/100
Niedziela - OWB1 14 km

Jednakże tydzień rozpocząłem od nadrabianie zaległości z tygodnia minionego i w ten sposób pierwsze dwa treningi w tygodniu (zrealizowane w poniedziałek i środę) wyglądały tak samo, zarówno w planie jak i w realizacji. Bowiem oba to OWB1 12 km + Przebieżki 5x100/100 - kolejny klasyk w moim planie treningowym: pierwszy zakres plus przebieżki. Oczywiście pierwsza część treningu w realizacji wygląda dokładnie tak samo jak pierwszy zakres bez przebieżek. A do przebieżek przechodzę dokładnie w chwili, gdy mój Gremlin zakończy odliczanie dystansu zaplanowanego na OWB1. Od razu przechodzę do szybkiego biegu, choć wiem, że są i tacy (sam też kiedyś do nich należałem, a właściwie to po prostu tak miałem podówczas rozpisany plan), którzy zaczynają od interwału właściwego nazywanego też interwałem odpoczynku. Ja (obecnie) zaczynam od interwału wysiłku, by mieć po czym odpocząć. Kiedy pozycja przebieżki po raz pierwszy pojawiła się w moim planie treningowym, Trenejro polecił mi biegaj je na ok. 85% tzw. maksa. W realizacji nie skupiam się oczywiście na tym, by trafić w te osiemdziesiąt pięć procent. Właściwie staram się w ogóle nie skupiać na szybkości. Oczywiście biegnę szybko, nawet bardzo szybko, ale staram się przede wszystkim zwracać uwagę na technikę. A konkretnie na dwa jej elementy - na to aby stawiać stopę dokładnie pod środkiem ciężkości oraz aby nie hałasować (nie tłuc stopami o nawierzchnię) - by biec jak najciszej.
I jeszcze jedna ciekawostka na temat przebieżek: zawsze wydaje mi się, że ta pierwsza trwa najdłużej. Też tak macie?

Co ciekawe ostatnie dwa treningi tygodnia wyglądały też tak samo. No prawie tak samo. Trening zaplanowany na czwartek, zrealizowałem z jednodniowym opóźnieniem na bieżni w jednym ze szczecińskich fitness klubów. Nie lubię biegać na bieżni mechanicznej, zwłaszcza treningów o niezróżnicowanym tempie. Biega mi się źle, tętno mam wyższe niż na świeżym i aby się zmieścić w zadanym zakresie muszę zwalniać. Dodatkowo muzyka puszczana w przeciętnym klubie fitness doprowadza mnie do tzw. szału. Ale dy z uwagi na pewne aspekty organizacji życia zawodowego stanąłem przed wyborem: przekładać trening na kolejny dzień czy pójść na mechaniczną, wybrałem mniejsze zło, czyli to drugie. W niedzielę przebiegłem swoje czternaście kilometrów już normalnie czyli na dworze. Treningu pierwotnie zaplanowanego na piątek, nie udało mi się zrealizować w ogóle. Chciałem go wprawdzie wcisnąć między te dwie czternastki, czyli na sobotę, ale nie wyszło. A nie chciałem kończyć kolejnego tygodnia w poniedziałek. Nie uchroniło mnie to jednak przed przemeblowaniami i przesunięciami w tygodniu kolejnym, ale o tym już następnym razem...

Podsumowując, wyszedłszy na trening cztery razy (w tym jedna zaległość z tygodnia poprzedniego i - powtórzę - jeden trening nie zrealizowany), nabiegałem 58,83 km w czasie 6:05:02 (od początku sezonu 110,93 km w 11:31:32).

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...