20 sierpnia 2015

Halo Panie Jacku: O Mrzeżynie i Mierzynie uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Dawno mnie tu nie było. Tu, czyli na swoim własnym blogu. Istnieje jednak uzasadnienie mojej, ze tak to nieliteracko określę, niebytności. A kryje się ono pod popularnym o tej porze roku słowem: Urlop. Tak, byłem na urlopie, który okazał się również urlopem od blogowania. Nie to, żebym chciał i planował. Ot, po raz już któryś tam w życiu stanąłem przed wyborem: pisać o bieganiu, czy biegać? Zazwyczaj wybieram to drugie. Także urlopu od biegania nie było. Były pewne utrudnienia logistyczne, były przesunięcia w planie, ale laby biegowej nie.

Tak na marginesie - zastanawiał się pan kiedyś, jakie dni są najbardziej męczące? Ja już nie muszę. Wiem, że to są dni powrotu z wakacji. A konkretnie z wakacyjnego wyjazdu. W tym roku tak się złożyło, że przez siedemnaście urlopowych dni wyjechaliśmy w dwa różne miejsca, a więc dwa razy wracaliśmy do domu. Nie będę dobrze wspominał tych dni, a szczególnie następujących po nich wieczorów. Nie pamiętam kiedy ostatnio czułem się tak bardzo, ale to bardzo wykończony!

Całe urlopowe bieganie zaczęło się... od kłopotów ze wstawaniem. Cała sztuka biegania na urlopie kryje się w tym, by nie kolidowało ono z normalnym życiem urlopowym. Trzeba więc dosyć wcześnie wstawać (zazwyczaj o szóstej wystarcza). Na szczęście, będąc rodzicem dwójki przedszkolaków, chodzi się też zazwyczaj dosyć wcześnie (choć i tak buszowały do nieprzyzwoicie późnych godzin nocnych) spać. Niestety na pierwszy urlopowy trening (w sobotę) nie podźwignąłem się. Na szczęście MONBŻ* wykazała się ogromną wręcz wyrozumiałością i zabrała Córki Obie na Święto Kaszy, a mnie pozwoliła pobiec z Trzebiatowa do Mrzeżyna, i z powrotem. Trening ciężki, bo po pierwsze drugi zakres, po drugie miał miejsce w pierwszym dniu nagłego powrotu lata (ciepło było), a po trzecie o tej porze dnia szosa z Trzebiatowa do Mrzeżyna (i z powrotem) jest dosyć mocno uczęszczana (i to raczej przez zmotoryzowanych, nie zawsze kulturalnych, niż przez biegaczy). Ale jaka satysfakcja z wykonanego treningu.
W niedzielę znowu nie wstałem - udało się za to (wreszcie) w poniedziałek i odrobiłem zaległości z dnia poprzedniego. Ale przez to, że nowy tydzień zacząłem od odrabiania zaległości właśnie, na koniec okazało się, że od poniedziałku do niedzieli nabiegałem sto szesnaście kilometrów (rekord!).
Ale wróćmy jeszcze na początek tygodnia.
Niezwykle ambitne plany miałem na wtorek. Postanowiłem wstać jeszcze przed wschodem słońca i część trasy przebiec po plaży (której, a propos, sporo w tym roku w Mrzeżynie ubyło), podziwiając przy tym widoki. Jak się łatwo domyślić, nie wstałem. Trochę w tym zasługi Córki Młodszej, która postanowiła się obudzić, akurat jak miał zadzwonić budzik. Niemniej, gdyby mi się bardziej chciało, pewno by się jednak udało. Tak więc zaplanowany jeszcze na pierwszy wyjazd trening, zrobiłem dzień później już w Poznaniu. A zanim wyruszyliśmy w kolejną podróż, zrealizowałem jeszcze dwa inne, w tym mocno nieudany drugi zakres.
Nadmorski hobbit, czyli z Trzebiatowa do Mrzeżyna (tam) i z powrotem (źródło: endomondo.com)
Kolejny weekend spędzaliśmy już na tzw. kępingu (sic! - Klasyk twierdzi, że nazwa wywodzi się od kępy traw), na którym ze wstawaniem było już o niebo lepiej. Po pierwszej nocy kręciłem się wokół Jeziora Mierzyńskiego. Natomiast naprawdę (jak to, podobno, mawia młodzież) grubo miało być (i było) w niedzielę. Trenejro zaplanował mi na ten dzień tzw. Trzydziestkę (na szczęście wyłącznie pierwszy zakres), z której miałem wrócić (podkreślam: wrócić) około siódmej, tak, aby MONBŻ mogła również pobiegać zanim zrobi się naprawdę gorąco (a przypomnę, szczególnie tym, którzy będą to czytać za kilka miesięcy na przykład, że mieliśmy akurat w Polsce falę upałów zbliżających się do czterdziestu kresek). Wstałem więc, niczym Jezus w Ewangelii, gdy jeszcze było ciemno i udałem się nie tyle w miejsce pustynne (jak Jezus), co do najbliższego miasta, by przy okazji obejrzeć trasę biegu III Międzychodzkiej Dziesiątki z Pompą, na która zapisałem się po raz drugi, choć (o ile oczywiście nic mi znów, jak w zeszłym roku, nie przeszkodzi) pobiegnę po raz pierwszy. I tak się atrakcyjnie złożyło, że dotarcie do Międzychodu, pięć pętli biegu i powrót dały dokładnie dystans trzydziestu kilometrów (przypadek?). I wróciłem nieco po siódmej.
Jeszcze raz udało mi się wstać - we wtorek. W środę, dzień wyjazdu, już jednak nie i znowu musiałem nadrabiać zaległości, przez co przez cztery ostatnie dni urlopu (już w Poznaniu) takiego bez biegania już nie było.
A od pierwszego do ostatniego dnia wakacji mych, przebiegłem dwieście dwadzieścia pięć kilometrów. Całkiem niezły wynik jak sądzę.
Zasadniczo w tym wypadku również było na hobbita (źródło: endomondo.com)
A jak się ma urlopowe bieganie do Pana ostatniego felietonu? Otóż postanowiłem (i najpewniej zdania już nie zmienię - zwłaszcza, że właśnie je upubliczniam), że w przyszłym roku w ramach letnich wakacji wybiorę się do Trójmiasta na Maraton Solidarności. Pewnie o rekord świata (nawet ten osobisty i prywatny) nie powalczę, ale pojadę i pobiegnę.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

*Doszliśmy wspólnie do wniosku, że Moja Żona już od jakiegoś czasu nie jest Od Niedawna Biegająca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...