Rzućmy okiem na kilka biegów z przeszłości. Wrzesień 2012 - półmaraton w Pile. Życiówka owszem była, ale wywalczona w ciężkich warunkach (oj, ciepło było). Wrzesień 2014 - połówka w Gnieźnie. Grzało i wiało. Wynik grubo poniżej oczekiwań. I nie zapominajmy o maratonie we Wrocławiu we (i tu niespodzianka) wrześniu 2011 i tamtejszy maraton. Bieg niby tylko na zaliczenie (zbierałem podówczas na koronę), ale cierpiałem okrutnie. Tylko co się dziwić - było grubo ponad trzydzieści stopni, a termometry zamontowane na wiaduktach pokazywały temperaturę asfaltu z czwórką na początku. I wreszcie półmaraton w Zielonej Górze w minioną niedzielę. Ostrzyłem zęby na nową piękną życiówkę, a skończyło się na wyniku o blisko pięć minut od owej życiówki gorszym.
Dobra mina do złej gry (źródło: Sandra Afek Photography) |
Na pogodę wpływu nie mamy. Ale profil trasy mogłem przecież przeanalizować nieco dokładniej. Owszem, okiem rzuciłem. Odnotowałem, że mniej więcej na dziesiątym kilometrze jest spory podbieg (w sumie jeden poważniejszy, pomyślałem wówczas), ale nie zdawałem sobie jeszcze sprawy jak stromy, jak długi, i jak, w połączeniu z pogodą, mocno da mi w kość. A najbardziej mam żal do siebie o to, że będąc tydzień z okładem wcześniej w Zielonej Górze nie zrobiłem objazdu trasy. Może oszczędziło by mi to nieco bólu i rozczarowań. Ale po kolei.
Początek trasy półmaratonu w Zielonej Górze prowadzi (nomen omen) pod górę. Nie było to jeszcze jakoś mocno uciążliwe, tym bardziej, że, jak to na pierwszych kilkuset metrach, stawka jeszcze się nie rozciągnęła i głownie należało się skupić na biegu w sporym tłumie. A i tak zacząłem za mocno (dałem się ponieść?). Między pierwszym a czwartym kilometrem nastąpiła część trasy, którą zapamiętałem jako ciąg krótkich acz mocnych podbiegów przeplatanych długimi zbiegami (ewentualnie na odwrót). Na podbiegach pilnowałem kadencji i starałem się by tempo nie spadało zbyt gwałtownie, a na zbiegach - no cóż - czerpałem garściami z odkrycia niejakiego Isaaca Newtona. Pełnymi garściami czerpałem z owego odkrycia na piątym kilometrze, który prowadził mocno w dół - nic dziwnego, że pokonałem go w mniej niż cztery minuty. Wszystko szło dobrze mniej więcej do połowy dziewiątego kilometra. Na ósmym miałem nawet jeszcze nieco zapasu w stosunku do założonej strategii. Ale pamiętam, że już wtedy pomyślałem, iż to niedobrze, że biegnie mi się tak ciężko na tak wczesnym etapie biegu. I właśnie wtedy zaczęły się schody. Niemal dosłownie.
Od połowy dziewiątego do końcówki jedenastego trasa to jeden wielki podbieg (a słońce nie pomagało). Pokonaliśmy w tym czasie około (jeśli wierzyć Endomondo) sześćdziesięciu metrów w pionie. Nawet nie starałem się za bardzo pilnować tempa, choć walczyłem i wierzyłem, że, mimo tego jak jest ciężko, będzie dobrze. Pierwszy sygnał ostrzegawczy przyszedł na dwunastym kilometrze, gdy okazało się, że jestem o jakąś minutę w plecy. O tym, że naprawdę jest źle, uświadomiłem sobie mniej więcej na szesnastym kilometrze, gdy najpierw dogonili mnie, a potem zostawili w tyle, pacemakerzy na godzinę trzydzieści.
Ostatnie kilometry to już walka, ale nie o wynik. Bardziej walka ze samym sobą. Momentami o to, żeby się nie zatrzymać. Znów poczułem się jak na Silesia Marathon, choć tam przecież słońce i temperatura nie dawały się we znaki. Gdy po raz drugi przebiegaliśmy przez osiedle domków jednorodzinnych (ósmy i osiemnasty kilometr) ku mojej uciesze jeden z autochtonów (szkoda, że tylko jeden) postanowił wyjść na trasę nie tylko kibicować, ale zabrał też ze sobą wąż ogrodowy (domyślacie się z czym się to wiąże?). Jeszcze tylko podbieg trasą, którą zazwyczaj wjeżdżam do Zielonej i długa, ale ostatnia (i raczej prowadząca w dół) prosta do stadionu.
Mimo zmęczenia i słabego wyniku, na ostatnich metrach starałem się wyglądać dobrze. Zachęcałem kibiców do wsparcia i postawiłem na to, by chociaż na zdjęciu z finiszu (o ile ktoś mi zrobi) wyjść jako tako (a najlepiej spektakularnie). Nawet stoper zatrzymałem dopiero kilka metrów za linią mety. Nie do końca, ale się udało (patrz powyżej). A na osłodę, jako że znalazłem się w gronie pierwszych dwustu finiszerów (nie za bardzo lubię to słowo, ale trzeba przyznać, że dobrze oddaje naturę zjawiska) - dokładnie byłem sto pięćdziesiąty - dostałem złoty medal. Złoty medal za kiepski wynik - cóż za ironia.
Źródło: endomondo.com |
Ja swój ostatni start półmaratoński przed jesiennym maratonem miałam w Krynicy. Tam tez jest niezła jazda ;) Tyle że ja w mojej obecnej formie właściwie wszystko biegam na ukończenie. Tak czy owak... Do zobaczenia w Warszawie :)
OdpowiedzUsuńJednak zdjęcie pokazuje, że jesteś zwycięzcą ;) Każdy nasz osiągnięty cel to kolejne małe zwycięstwo :-)
OdpowiedzUsuń