Tak, to były dwa miesiące naprawdę ciężkiej pracy. Z tym że praca pracy nie równa i pod kątem biegania wrzesień oraz październik wyglądały diametralnie różnie.
Wrzesień, był już niby miesiącem pewnego luzowania (przynajmniej pod kątem kilometrażu - wiadomo, tappering). Nabiegałem podówczas 286 km - o całe osiemdziesiąt pięć mniej niż w sierpniu i o dwadzieścia osiem mniej niż w lipcu (ale już o szesnaście więcej niż we wrześniu zeszłego roku). Ale trochę działo, nie powiem. Były przecież dwa starty - całkowicie nieudana
połówka w Zielonej i super udana sztafeta w Warszawie (z tej wciąż jestem winien kilka słów relacji). Ale był też drugi zakres i podbiegi. Były biegi tempowe krótkie (te na dwa okrążenia - w moim przypadku wirtualne - stadionu lekkoatletycznego), były też i długie (te na dwa-ka). Były nawet moje ukochane (tak, to ironia - nienawidzę tego treningu) dwusetki. Że o klasyku, czyli pierwszym zakresie nie wspomnę - w czymś przecież trzeba było poupychać te wszystkie opisane powyżej rodzynki. I to wszystko w zaledwie osiemnaście (z trzydziestu) dni, gdy wychodziłem biegać. Trzeba przyznać (nieskromnie oczywiście), że w dzienniczku biegowym wygląda to całkiem przyzwoicie.
I wtedy przyszedł październik. Czas na naprawdę ostatnie szlify. Na początek moje ukochane (przypominam - ironia) dwusetki. Bolało, ale - jak to mówią - cuda dzieją się przecież poza strefą komfortu. W przedmaratoński weekend był jeszcze drugi zakres - też zakończony dwusetkami (na szczęście tylko pięcioma). Potem niby już coraz mniej, ale przecież najcięższy trening w cyklu przygotowań do maratonu to pierwszy trening w tygodniu maratońskim. Niby tylko dyszka - ale na rezerwie paliwa. Żadne dwusetki i żadne trzydziestki tak bardzo nie dają w kość. Ale (z drugiej strony) warto trochę pocierpieć, by w następnych dniach mieć tyle dobrego (ja to nazywam wtórnym masochizmem - kiedyś opowiem Wam jak ukułem to określenie). Najpierw wyżerka na całego, a potem to na co czekałem od pół roku.
Maraton.
A po maratonie? Po maratonie też była bardzo ciężka praca. Tyle że, jak już napomknąłem w poprzednim poście, nijak z bieganiem nie związana, a przez swoją intensywność wręcz bieganie uniemożliwiająca. Tak więc październik zamknąłem pięcioma treningami i jednym startem, w wyniku czego przebiegłem okrągłe sto cztery kilometry. Jest tu jednak pewna prawidłowość, bo w październiku 2014 przebiegłem ich sto jeden, a dwa lata temu (tu poszalałem) sto trzydzieści sześć.
Dobra wiadomość jest taka, że w wigilię święta zmarłych (nie mylić z 1 listopada) rozpocząłem proces powrotu do świata żywych.
Zatem... Oby powrót był udany :)
OdpowiedzUsuń