24 kwietnia 2015

Jak wyszedłem na miasto napić się ze znajomymi uwag kilka

Dobra, ja wszystko rozumiem. Że pilna (pilna, bo nie zabrałem się za nią odpowiednio wcześnie) praca do skończenia, że przedmaratońska gorączka i że w ogóle. Ale najważniejsze wydarzenie sezonu wiosennego za dwa dni, a ja wciąż nie przelałem w wirtualną rzeczywistość internetu swoich wrażeń z poznańskiej połówki. A zatem tak w telegraficznym skrócie.

O treningu z zawodami, a właściwie o zawodach z otoczką już raz pisałem. Teraz miało być podobnie, tylko że trochę inaczej. Zawody - jak to półmaraton - obejmowały dystans 21,097 km. Ja natomiast miałem na ten dzień w planie trening, który na swoje potrzeby nazywam BCzET-em, czyli Biegiem Ciągłym z Elementami Tempa. W sumie dwadzieścia pięć kilometrów, w tym:
- 4 km OWB1,
- 2 km w tempie 4:20-4:25/km,
- 2 km OWB1,
- 10 km tempa 4:30-4:35/km,
- 2 km OWB1,
- 3 km w tempie 4:20-4:25/km,
- 2 km OWB1.
Tak to wyglądało w planie. Trenejro zalecił by dodatkowe kilometry podzielić i przebiec trochę przed, a trochę po samym półmaratonie, ale wyszło mi z obliczeń, że po przekroczeniu mety nie będzie za bardzo jak biec. Całość zaplanowałem więc tak by na starcie półmaratonu mieć już te dodatkowe około czterech kilometrów w nogach. Założyłem również, że ostatni odcinek nie będzie miał dokładnie dwóch tysięcy metrów. Policzyłem także skąd i o której muszę ruszyć, aby linię startu przekroczyć jako jeden z ostatnich uczestników biegu - tak by nie musieć zbyt gwałtownie hamować w tłumie (tym bardziej, że za linią startu to powinienem akurat przyspieszyć). I tak, gdy wszyscy zmierzali na linię startu, ja również tam wyruszyłem, tylko że drugim brzegiem Malty.
Znajdź różnicę w stosunku do oficjalnej trasy półmaratonu ;-)
Jak zwykle zacząłem od trzech minut truchtu - zawsze dopisuję ten element do wpisanego w plan treningu. Ale chyba udzieliły mi się startowe emocje, bo serce nijak w zakresie przypisanym do truchtu utrzymać się nie chciało. Po stu osiemdziesięciu sekundach przeszedłem (właściwie powinno być przebiegłem) do czterech kilometrów pierwszego zakresu i był to najcięższy odcinek tego biegu. Nie dość, że biegłem sam (niby jestem przyzwyczajony, ale jednak wiecie - atmosfera) to jeszcze po tej stronie jeziora wiało, jak nie przymierzając (wedle ludowego porzekadła) tam, gdzie mieszka Damian. Ale za to udało mi się wprawić w zdziwienie wolontariuszki, które przygotowywały punk odżywiania zaplanowany na dziewiętnastym kilometrze trasy i pytały się nawzajem (na mój widok), czy start aby nie był o dziesiątej (a było już z pięć po). Na linię startu dotarłem niemal idealnie wg obliczeń. Zdaje się, że przekroczyłem ją jako przedostatni. I tu zaczęły się moje kłopoty.

Spokojnie, spokojnie, nie było tak źle. Po prostu - co było do przewidzenia, a jednak dało mi to nieźle w kość - musiałem sporo (naprawdę sporo) wyprzedzać. A na trasie było, że tak to ładnie określę, dosyć gęsto. Tak, że nawet na poboczach i trawnikach było momentami ciasno. Na szczęście udawało się jakoś założone tempo utrzymać. Jakim kosztem się udawało, można zaobserwować na wykresie tętna. Ekonomika biegu nie stała na najwyższym poziomie - nie ma co ukrywać.
Tętno tylko raz weszło w trzeci zakres. Chociaż w ogóle nie powinno...
Po przejściu do kolejnego odcinka jedynki nadal wyprzedzałem. W rytm biegu peletonu wszedłem (wbiegłem) gdzieś w okolicach dziesiątego kilometra trasy, czyli na początku dziesięciokilometrowego odcinka tempa. A wtedy zaczęła się zabawa. Od dawna, naprawdę od dawna nie dane mi było aż tak bardzo cieszyć się atmosferom tej rozrywki dla mas, jaką jest bieg uliczny na dystansie półmaratonu. Owszem, pilnowałem tempa, ale było ono zasadniczo komfortowe, mogłem więc chłonąć atmosferę na całego. Czerpać pełnymi garściami. A że tresa tego odcinka prowadziła przez Rataje, gdzie mieszkają prawdopodobnie najlepsi kibice biegania w Poznaniu, więc czerpałem. Niczym się nie przejmując, po prostu biegłem. I tak biegłem i biegłem, i biegłem. Potem zwolniłem, bo znowu jedyneczka, i tak się dziwiłem, że w sumie to mało osób mnie wyprzedza. A potem znowu przyspieszyłem i znowu ja wyprzedzałem. A że ostatnie kilometry po raz kolejny pokonywałem w pierwszym zakresie (znowu, o dziwo, jakoś nie byłem wymijany jak przysłowiowa furmanka), czyli w pełni komfortowo, wspierałem mentalnie tych, którym na tych ostatnich metrach było ciężko. Nawet ze dwie osoby postraszyłem, że jeśli nie będą na mecie przede mną, to wypije im piwo. I chyba po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy na zdjęciach z finiszu nie mam mojej autorskiej miny pt. Jak rzygać, to z dobrym wynikiem. A przed przekroczeniem mety jeszcze zrobiłem sobie dziesięć pĄpasków. Taki miałem humor!
pĄpasy jeszcze na trasie (foto: Sandra Afek Photography)
I wiecie, co Wam powiem (napiszę)? Od dziś, jeśli tylko w tym czasie będę w Poznaniu, tutejszej połówki nie odpuszczam. Jeśli nie będę mógł biec po rekord, pobiegnę treningowo. A jak dwadzieścia jeden kilometrów to będzie dla mnie za dużo, jak na dany dzień, pobiegnę mniej i zejdę z trasy. I gorąco każdemu polecam - raz na jakiś czas start na pół gwizdka. Dla zabawy. Dla atmosfery. Dla zdrowia - fizycznego i psychicznego.

Za to za dwa dni, bieg jak życie - Na pełnej petardzie!

2 komentarze:

  1. Ha ha, pąpki na trasie, cieszenie się atmosferą - fajna sprawa taki treningowy bieg!

    OdpowiedzUsuń
  2. Doktorze, dziękuję za bywanie, kiedy ja odpłynęłam w zaświaty. A żeby było jeszcze coś na temat: nigdzie nie spotkałam kibiców lepszych niż w Poznaniu :)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...