3 maja 2015

O Maratonie Wdzięczności Narodowej uwag kilka

Znacie ten dowcip o Kaszubie, krakusie, warszawiaku i złotej rybce? Jeśli nie, to ode mnie go nie usłyszycie (ani tu nie przeczytacie), bo powiela pewne stereotypy, których nigdy nie podzielałem. A od zeszłej niedzieli na warszawiaków złego słowa powiedzieć nie dam. A wszystko przez Orlen Warsaw Marathon.

Maraton Paliwowy, jak czasem jest nazywany, pojawił się znikąd dwa lata temu. Decyzję o starcie w danym maratonie podejmuję zazwyczaj z dużym wyprzedzeniem, ale podówczas nawet popełniłem posta, dlaczego nie pobiegnę w pierwszej edycji. W zeszłym roku również było nam nie po drodze. Ale w tym postanowiliśmy (a właściwie ja postanowiłem) się spotkać i 26 kwietnia roku bieżącego stanąłem na starcie tego, zdaje się, już największego maratonu w Polsce.
I przyznać trzeba, że rozmach zachwycał, choć nie to zaprzątało głównie moją głowę. Po różnych doświadczeniach z lat ubiegłych, postanowiłem przede wszystkim dobrze się ustawić. Jak najwcześniej (ale też bez przesady) udałem się zatem do przypisanej mi strefy startowej, gdzie oczekiwałem na godzinę W. A ta nastąpiła o dziewiątej minut trzydzieści. Ruszyliśmy!

Na pierwszych metrach dosyć tłoczno. Było to jednak małe zaskoczenie. Mimo, że ochrona z dużym zaangażowaniem pilnowała, aby każdy znalazł się w przypisanej mu strefie (aż do przesady - słyszałem relację biegacza, który chciał pobiec wolniej niż jego życiówka, a nie pozwolono mu wejść do tej wolniejszej strefy), więc przede mną powinni stać niemal wyłącznie biegacze z dwójką na początku rekordu życiowego, musiałem sporo wyprzedzać. Wyprzedziłem m.in. (choć to jednak oddzielna kategoria) tak zwanego Bosego Biegacza, który z rozbrajającym uśmiechem chwalił się wszystkim dookoła, że biegnie na sześć godzin (to po kiego diabła ustawia się razem z czołówką?). Jak już wyprzedziłem tych, których miałem wyprzedzić, zaczął się podbieg na Moście Świętokrzyskim. I tak minął mi pierwszy kilometr - nieco wolniej niż zakładała strategia, a przewidywała tempo 4:27/km przez pierwsze dziesięć kilometrów. Zresztą jeszcze długo nie udawało mi się wejść na zaplanowane obroty.
Piąty kilometr. Jeszcze przez jakiś czas będę miał siły na uśmiech.
Gdy dotarliśmy do kolejnego, znacznie dłuższego i znacznie bardziej stromego podbiegu (na szczęście również ostatniego z taką charakterystyką) coś zaczęło mi się nie zgadzać. Podbieg się kończył a tu dopiero osiem i pół kilometra w nogach. Miał się kończyć w okolicach dziesiątego kilometra, gdzie pierwszy żel mieli mi podać Hania i Staszek (czyli mąż Hani). I Hania i Staszek, tak jak się umówiliśmy, przed zakrętem czekają. No nic, pomyślałem, może coś pokręciłem. Zawsze lepiej wziąć żel za wcześnie, niż za późno. Ale drugiego punktu odżywiania też o mało co nie przegapiłem. W okolicach dwudziestego kilometra miała czekać na mnie Emilia, która mieszka w okolicy i tam dopingowała maratończyków. I czekała, tylko że jakiś kilometr, półtora wcześniej. Na szczęście to ona mnie zauważyła i dała znać o swojej obecności. O co w tym wszystkim chodzi, zachodziłem w głowę. Odpowiedź znalazłem na kolejnych znacznikach kilometrów, obok których na asfalcie były oznaczenia dokładnie o jedne niższe. Najwyraźniej grafik poprawiając mapę z poprzedniej edycji nie przesunął znaczników kilometrów. Niby niewielka pomyłka, niemniej mogła (a może była) brzemienna w skutkach.

Ale wróćmy do tego, jak mnie się biegło. Tak jak wspomniałem, długo nie mogłem wskoczyć w założone tempo. Praktycznie do piętnastego kilometra byłem o kilka sekund na każdym kilometrze w plecy. Na dziesiątym zameldowałem się po czterdziestu pięciu minutach (równo), na piętnastym po sześćdziesięciu siedmiu i pół minucie. Później wreszcie udało mi się nieco dokręcić śruby i na półmetku miałem już zaledwie kilkanaście sekund straty w stosunku do planu. Ale niedługo później zaczęły się moje kłopoty - pojawiła się kolka. Niby niewielka, ale dyskomfort był. Mimo, że znowu nieco zwolniłem, walczyłem jednak dzielnie. Mniej więcej na tym odcinku trasy otrzymałem też kubek wody od jednego z najbardziej rozpoznawalnych maratończyków-amatorów, czyli od redaktora Lisa, który zorganizował prywatny punkt nawadniania. Zresztą kilka kilometrów dalej przyszło mi być dopingowałem przez tri-polityka czyli Wojciecha Olejniczaka. Same sławy, a ja wśród nich...

Nie pamiętam już dokładnie, w którym momencie kolka odpuściła. Ja jednak nie odpuszczałem - pilnowałem tempa i zacząłem wypatrywać Hani i Staszka. Tym razem czekali nie tylko tam, gdzie się umówiliśmy, ale i kilometr trasy się zgadzał - trzydziesty. Podobno wyglądałem nieciekawie, choć akurat wtedy biegło mi się całkiem nieźle (jeszcze). Kolejny, już ostatni, żel Hania i Staszek podali mi na trzydziestym piątym kilometrze. Jak twierdzą, wyglądałem lepiej niż dwadzieścia dwie minuty wcześniej, ale biegło już mi się ciężko. Kawałek dalej dopadł mnie (niemal dosłownie) człowiek z fletem, czyli Krasus i sprzedał porządnego mentalnego kopa (dał też kawałek batona Chia Charge). Kurczę, gdy stał dwa kilometry przed metą, chyba bym do niej pofrunął. Co ciekawe zapytał też jak jest. Nie tyle pytanie było ciekawe, co moja odpowiedź. Odparłem, że ciężko, ale dobrze (tak było - walczyłem, ale tempo było jak trzeba). I tak sobie teraz myślę, że jest to w pewnym sensie najkrótsze ujęcie piękna maratonu - zwłaszcza w okolicy trzydziestego piątego kilometra.
Widać po minie, która to dycha. Później było gorzej - na szczęście tylko z miną...
Jakiś kilometr za Krasusem spotkałem innego Marcina (który, jak się domyślam, zmierzał ku temu pierwszemu), a potem zaczęła się prawdziwa walka. Zauważyłem w pewnym momencie całkiem mocny spadek tempa, więc zwiększyłem obroty. Wróciłem na właściwe, a czułem się tak samo źle jak przy tym wolniejszym. Jak myślicie, jakie wnioski wysnułem? Na trzydziestym ósmym zaczęła mi ciążyć czapka z daszkiem. Zachowałem chyba jednak resztki tzw. skrupułów, bo żal mi jej było i nie wyrzuciłem jej gdzie bądź. Ale gdy po raz kolejny przebiegałem przez Most Świętokrzyski i dopadł mnie Staszek na rowerze, czapka w trybie ekspresowym poleciała w jego kierunku. To go na chwilę zatrzymało, niemniej za chwil kilka znowu był obok i w niezbyt parlamentarnych słowach przekazał mi co mam robić i dlaczego tak szybko. Czułem się akurat tak, że miałem ochotę odpowiedzieć mu w równie nieparlamentarnych słowach, że ma się oddalić, ale stwierdziłem, że jednak lepiej będzie te resztki energii spożytkować na to, do czego z takim zaangażowaniem mnie zachęcał. Minąłem to, co jeszcze trzy godziny wcześniej było linią startu i ostatnia prosta. Matko jaka ona długa. Myślałem, że nigdy się nie skończy. Na pewno każdemu choć raz śniło się, że biegnie, ale stoi w miejscu - tak się właśnie czułem. Dobrze, że chociaż głośno było - im bliżej tej cholernej (pardon) mety tym głośniej. Jeszcze ostatnie słowa zachęty od stojącej za barierką Hani, ostatni wysiłek, ostatnie metry i upragniony po dwakroć cel - linia mety i piękna nowa życiówka na dystansie czterdziestu dwu kilometrów i stu dziewięćdziesięciu pięciu metrów - 3:06:50! I o ile jakieś cztery kilometry wcześniej pomyślałem, że nie widzę siebie łamiącego jesienią trzy godziny, za metą optymizm jakby powrócił.
Źródło: endomondo.com
Ale gdybym miał znaleźć jedno słowo, które by najlepiej opisywało wydarzenia tego dnia, tym słowem byłaby wdzięczność! Nie mogę zatem, choć kojarzy mi się to z drętwymi przemowami, nie podziękować tym wszystkim, bez których ten dzień nie okazał się tak niesamowity (nie tylko z uwagi na uzyskany wynik). Wielkie dzięki przede wszystkim dla Hani i Staszka, którzy nie tylko wspierali mnie na trasie, ale dali dach nad głową na przedmaratońską noc oraz ugościli naprawdę po królewsku. Dziękuję Emilii i Krasusowi, którzy również wsparli mnie na trasie (i sami to wsparcie zaproponowali). Dziękuję Blogaczom, którzy jak zawsze rozgrzewali Twarzaka do czerwoności, Dziękuję wszystkim znajomym i nieznajomym, którzy mnie wspierali dobrym słowem, kubkiem wody, czy po prostu uśmiechem. Dziękuję wszystkim, którzy pamiętali o mnie tego dnia, dając lub nie dając temu wyraz. Podziękowania należą się również Trenejro, który tak ładnie mnie przygotował oraz Trzem Kobietom Mojego Życia (a zwłaszcza MONBŻ), które tak dzielnie znoszą moje maratońskie fanaberie! A jeśli o kimś zapomniałem - to też dziękuję!
Garść statystyk...

Niby to całe bieganie to sport indywidualny. A tak bardzo wcale nie (sic!).

5 komentarzy:

  1. Statystyki mówią wszystko - cały czas coraz szybciej, piękne! Gratki i powodzenia na jesieni!

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo Bartek, doskonały wynik i bieg :) Zaprasowałeś na sukces na mecie.
    Do zobaczenia na jesień w Poznaniu

    OdpowiedzUsuń
  3. Bartek, świetnie napisane, a przede wszystkim świetnie pobiegnięte! Jakże cieszę się, że mogłem Cię wspomóc przy takim wyniku, super! Na jesienny MW najprawdopodobniej też będę kibicował i możesz liczyć na mój doping z całego gardła:)

    Cieszę się, że udało Ci się zrealizować założony cel, bo pokazujesz, że ciężką systematyczną pracą można naprawdę wiele osiągnąć, tu nie trzeba cudów ani talentu rodem z X-Factor. Trzeba zapieprzać i już.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cała przyjemność po mojej stronie! Dałeś czadu, świetny wynik, ale największe wrażenie robi na mnie to, jak ładnie i równo przyspieszałeś aż do samej mety. Tak należy biegać maratony. Wielkie gratulacje!

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...