18 marca 2015

O czwórce na początku i końcu uwag kilka

Na wariackich papierach. Był taki serial w szalonych latach dziewięćdziesiątych. Nie za bardzo pamiętam o czym był, ale jego tytuł doskonale oddaje to, co się działo wokół mojego startu w szóstej mojej a jedenastej w ogóle Maniackiej Dziesiątce.
Szósty medal z Maniackiej. Trzeci srebrny. Czas na kolejny kolor?
Po pierwsze - w piątek pracowałem do późna, przez co raz, że nie mogłem odebrać wcześniej pakietów startowych (możliwy był jedynie odbiór osobisty, a biuro było czynne między osiemnastą a dwudziestą pierwszą), dwa, że tzw. przedstartowe podekscytowanie zacząłem odczuwać dopiero ok. godziny dwudziestej pierwszej. Po drugie - w sobotę musiałem wstać bardzo wcześnie i już po ósmej wyjść z domu. Wynikało to z tego, że miałem do odebrania nie tylko swój pakiet, ale też pakiety Córek Dwóch, które tym razem udało nam się zapisać na biegi dzieci (perypetie z biegami dzieci to temat na osobną historię). Po trzecie - ponieważ musiałem wyjść wcześnie, nie do końca wiedziałem jak ułożyć przedstartową strategię żywieniową. Ostatecznie tuż przed wyjściem zjadłem bułkę z miodem i kromkę (w niektórych rejonach naszego pięknego kraju nazywaną też pajdą) chleba z dżemem oraz zabrałem ze sobą baton bananowy Chia Charge. Baton pochłonąłem o godzinie dziesiątej a o jedenastej znów byłem głodny. Na szczęście pewien nowy znajomy podzielił się ze mną żelem przed startem (wniosek na przyszłość: na wszelki wypadek już zawsze zabieram żel; najwyżej nie zjem). Po czwarte - z uwagi na aurę nie miałem pomysłu na to, jak się na bieg ubrać. Na wszelkie zaś zabrałem ze sobą trzy (tak, trzy) zestawy ubrań. Ostatecznie zdecydowałem się na krótkie startowe spodenki, podkoszulek, koszulkę z krótkim rękawem oraz naramienniki i rękawiczki (cienkie, nazywane przeze mnie tymi do biegania w lekkim plusie), a także czapkę z chusty kominowej na głowę. W sumie dobrze wyszło - na samym początku trochę mi było zimno w ręce, ale później się rozgrzałem. Zresztą wyszedłem z założenia, że im bardziej będzie mi zimno, tym śpieszniej mi będzie do mety. I wreszcie po piąte - mimo całonocnego podłączenia do źródła prądu, rozładował mi się telefon, przez co miałem pewne trudności z odnalezieniem się z MONBŻ oraz Córkami Obiema. Szczęście w nieszczęściu, dzień wcześniej zapomniałem zabrać z samochodu telefon służbowy, przez co po dokonanej podmianie udało mi się w ogóle odnaleźć z pozostałymi biegnącymi Monczyńskimi, czyli tatą i bratem. Niestety udało się to dopiero po biegu.

Samo bieganie (moje, bo dzieci biegły już o w pół dziesiątej) zaczęło się dosyć wcześnie. Zwykle zaczynam rozgrzewkę na ok. pół godziny przed startem. Tym razem na jedenastą umówiłem się z Trenejro i kilkoma innymi jego podopiecznymi, więc wchodzenie na wyższe obroty zaczęło się wyjątkowo wcześnie (ja zacząłem jeszcze wcześniej, gdyż z depozytu na miejsce spotkania przemieściłem się truchtem) i trwało wyjątkowo długo. Ale przynajmniej było miło. Na szczególnie wysokie obroty wszedłem oczywiście tuż po dwunastej, zaraz po tym jak dotarłem do przypisanej mi strefy (to ciekawostka - podobno były wielkie flagi w oznaczeniem stref; w ogóle ich nie pamiętam, stanąłem tam gdzie było więcej osób z oznaczeniem B na numerze startowym) i pozbyłem się mojego tradycyjnego już, a wciąż budzącego mieszankę rozbawienia z zainteresowaniem stroju rogrzewkowego, czyli kombinezonu malarskiego zwanego pieszczotliwie kondomkiem.

Taktyka na bieg była prosta jak dwa metry sznurka w kieszeni. Żartuję - naprawdę była prosta. Pierwsze pięć kilometrów w 20:15 (tempo 4:00-4:05 km). W drugiej połowie przyspieszamy i schodzimy nieco poniżej czterech minut na kilometr. Na pierwszym kilometrze tradycyjnie staram się z jednaj strony nie dać się ponieść tłumowi, z drugiej nie zaciągać przypadkiem ręcznego. Innymi słowy staram się wstrzelić w odpowiedni rytm. Spoglądam na pomiar tempa chwilowego Gremlina, który pokazuje 4:05/km. Jest dobrze. Gdy znacznik pierwszego kilometra mijam po niemal dokładnie czterech minutach, wiem już jaką poprawkę przyjmować. Tempo kolejnych kilometrów kontroluję bez aptekarskiej dokładności - mam włączony autolap a na znacznikach sprawdzam łączny czas biegu. Wiem jednak, że tempo jest odpowiednie a mnie biegnie się całkiem dobrze. Na półmetku mam czas 20:14. Idealnie. Teraz tylko przyspieszyć. Wiśta wio, łatwo powiedzieć. Na szóstym kilometrze jest całkiem spory, jak na tak płaską trasę, podbieg i zaczynamy biec pod wiatr (i tak dobrze, że nie wali gradem, jak rok wcześniej). Walczę jednak dalej. Szósty kilometr wciąż całkiem dobrze (poniżej czterech), siódmy lekko wolniej (cztery z wąsem). Zaczynam odczuwać zmęczenie. Czy wynika ono z opisanych powyżej perypetii żywieniowych, nie wiem - w takim stanie nie odczuwam głodu. Ósmy kilometr najwolniejszy ze wszystkich - cztery-zero-sześć. Tłumaczę to sobie podbiegiem i wiatrem i postanawiam przyspieszyć. Jest ciężko ale się udaje. Na kilometr przed metą stoper pokazuje czas w okolicach 36:40. Uda się złamać barierę, która jeszcze kilka lat temu wydawała mi się innym światem? Nie pozostaje nic innego jak spróbować. Daję z siebie wszystko. Na ostatnich metrach Gremlin pokazuje tempo chwilowe 3:00/km. Kenijczycy potrafią szybciej przez ponad dwie godziny, ale dla mnie jest to w tej chwili wszystko co jestem w stanie wycisnąć z doczesnej powłoki. Mijam metę, zatrzymuję stoper, kontroluję czas - 0:40:16 (oficjalny czas netto 0:40:18).
Źródło: endomondo.com
Jestem oczywiście zadowolony, choć niedosyt pozostał. Kolejny wynik poniżej 40 min., pisze w esemesie Trenejro, zanim zdążę mu się pożalić, że marzyło i się to już dzisiaj. Ale nie ma co narzekać - to był dobry bieg. Niech świadczy o tym fakt, że drugą połowę przebiegłe w dwadzieścia minut i cztery sekundy (0:20:04), co jest moją nową życiówką na pomierzonym odcinku pięciu kilometrów. Dwie życiówki jednego dnia to jest jednak coś. Za tydzień w Ostrowie walczymy o kolejną!

Po biegu wariackich papierów ciąg dalszy. Bo jak nazwać obiad na siedemnaście osób, w tym szóstkę dzieci?

7 komentarzy:

  1. Jest w Maniackiej coś niezwykłego, co daje biegaczowi jakiegoś niewiarygodnego spręża. Tutaj życiówki są jak zestaw obowiązkowy "Kawa i wuzetka" ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo! Takiego biegu można tylko pozazdrościć! :) A czy można gdzieś zobaczyć owy kombinezon? :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Na wariackich papierach był oczywiście o biurze detektywistycznym z Brucem Willisem i jakąś modelką w rolach głównych, takich rzeczy nie można zapominać ;) Gratki za wynik - moim zdaniem na Maniackiej jest dość trudno - przy lepszej trasie i pogodzie zejście poniżej 40 minut by się udało. Czego życzę jak najszybciej :)

    OdpowiedzUsuń
  4. I tak jest pięknie :) Gratuluję świetnego startu i dwóch życiówek za jednym razem.
    Ja póki co mogę (jeszcze) pomarzyć o takim wyniku.

    Przed kolejnym startem na 10 km będziesz nocami śnił o tych 19 sekundach

    OdpowiedzUsuń
  5. Brawo Bartek! gratuluję i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Gratuluje wyniku i cieszę się, że Ci się podobało pomimo, że w tym roku byłem na biegu jako kibic, a nie organizator.
    https://www.youtube.com/watch?v=rVmHSgUBz1k
    PS. Coraz bardziej podziwiam trenujących rodziców.
    Pozdrawiam ;-)

    OdpowiedzUsuń
  7. @Joseph, Maniacka to jak do tej pory jedyny bieg, który niezmiennie od sześciu lat figuruje w moim kalendarzu startowym :-)
    @Karolina, oczywiście, że można. Jakby poszukać to w kilku miejscach. Ot tutaj na przykład: http://www.przebiecmaraton.pl/2013/11/mamy-niepodlega.html
    @Leszek, zapraszam za rok do Poznania. Przekonasz się, że wcale tak trudno nie jest ;-)
    @Marcin, nie marz. Planuj :-) Jestem przekonany, że i w Twoim przypadku to tylko kwestia czasu. Oczywiście wypełnionego treningami :-)
    @Tete, dzięki :-)
    @Wojtek, prawda, że się postrzeganie świata zmienia przez tego małego człowieka? ;-)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...