25 marca 2015

O czterech życiówkach w szesnaście dni uwag kilka

No dobrze. Teraz mogę już zdradzić mój ściśle tajny, łamany przez poufny, plan. Otóż obmyśliłem sobie, że w szesnaście dni marca (czyli od siódmego do dwudziestego drugiego) poprawię życiówki na trzech dystansach, od piątki do półmaratonu. Z radością donoszę, że plan ów wykonałem w jakiś, licząc w pewnym zaokrągleniu… dwustu procentach. Raz, że faktycznie poprawiłem wyniki na wszystkich trzech dystansach. Dwa, że ten na piątkę aż dwa razy (drugi raz w drugiej połowie biegu na dychę). A trzy, że plan (jak to określa Trenejro) rozmienienia godziny trzydzieści w połówce udało się zrealizować ze sporym naddatkiem. No właśnie, jeśli ktoś jeszcze nie wie, od niedzieli mój oficjalny prywatny rekord świata na atestowanym dystansie dwudziestu jeden kilometrów oraz dziewięćdziesięciu siedmiu i pół metra wynosi dokładnie 1:28:49 (słownie: jedna godzina, dwadzieścia osiem minut i czterdzieści dziewięć sekund).
Interakcja z kibicami (źródło: online.datasport.pl)
Tak po prawdzie to byłem pełen wątpliwości czy ten plan (właśnie dlatego był tajny), zakładający mocne pobiegnięcie dwóch dystansów (pierwszej piątki nie liczę, bo i tak była w ramach dłuższego treningu) tydzień po tygodniu uda się zrealizować. Wiem, że niektórzy biegają mocną dychę na tydzień przed maratonem, ale w moim bardzo prywatnym odczuciu, te siedem (a właściwie sześć) dni odpoczynku, to nieco mało. Jednakże miejsce biegu oraz jego odległość czasowa od maratonu mi pasowały, zaś Trenejro stwierdził, że nie widzi przeciwwskazań, abym pobiegł połówkę tydzień po Maniackiej. Zatem decyzja zapadła. Na wszelki wypadek, by wspomóc nieco regenerację, zafundowałem sobie w pomaniacki poniedziałek solidny masaż nóg (wiecie, taki z prawdziwym masażystą – żaden tam automasaż).

Kolejną sprawą, która zaprzątała mój umysł przez tydzień poprzedzający wyjazd do południowej Wielkopolski, była pogoda. Po chłodnej maniackiej sobocie, wiosna znów rozwinęła skrzydła, a jednak prognozy pogody, najpierw długo-, a potem również krótkoterminowe, przewidywały temperaturę jedynie kilka stopni przekraczającą tę, w której woda zamarza. Postanowiłem jednak postawić wszystko na jedną kartę i tym razem przygotowałem jeden zestaw odzieży. Prawie taki sam, jaki miałem na sobie w biegu wokół poznańskiej Malty i okolic ()prawie, bo dołożyłem opaski kompresyjne). Już w drodze do biura startowego w niedzielne przedpołudnie doszedłem do wniosku, że, z uwagi na całkowity brak zachmurzenia, od buffa na głowę lepsza byłaby czapka z daszkiem, która jednakże nie była w użyciu od dobrych sześciu miesięcy i oczywiście została w domu. I tutaj niespodzianka – czapkę z daszkiem znalazłem w pakiecie startowym. A propos nasłonecznienia – prognozy dotyczące temperatury sprawdziły się. Było mniej więcej tak samo ciepło (a właściwie tak samo zimno). Lecz dzięki słońcu właśnie, temperatura odczuwalna była na pewno o kilka stopni wyższa. Nie było też wiatru. A dokładnie to, poza jednym krótkim odcinkiem, nie odczuwałem go na trasie. Ostatecznie pobiegłem wręcz w stroju uboższym niż tydzień wcześniej (podkoszulek został w depozycie).

Kończąc już temat ubrania, wprowadziłem pewną zmianę w moim (że tak to ładnie określę) rytuale przedstartowym. Sprawdziwszy uprzednio jak daleko jest z biura zawodów do miejsca startu, główną część rozgrzewki przeprowadziłem jeszcze w dresie. Dopiero później zmieniłem go na mój przedstartowy kombinezon, resztę rzeczy zostawiłem w depozycie i udałem się na miejsce startu właśnie, robiąc jeszcze po drodze kilka dogrzewających przebieżek. I zastanawiam się czy taka procedura będzie miała rację bytu za każdym razem. Na pewno musiałyby być spełnione dwa warunki. Niezbyt duża odległość biura zawodów, a konkretnie depozytu, od startu. I brak kolejek przed owym depozytem na ok. 15-20 minut przed startem. Obawiam się, że z tym drugim, szczególnie na tych mniej kameralnych biegach, może być pewien problem.

A co z samym biegiem? Nad czym tu się rozwodzić, skoro wszystko poszło jak po przysłowiowym sznurku? Wszystko tego dnia zagrało. Wspomniana pogoda do pary z czapeczką z pakietu startowego. Płaska, szybka trasa (mimo, że liczyła trzy pętle z jednym nawrotem o sto osiemdziesiąt i jeszcze ta kostka brukowa w okolicach rynku…). I forma, nie zapominajmy o formie. Ta ewidentnie była (znaczy się jest). Taktyka zakładała tzw. negative split (trzeba by wymyślić jakieś zgrabne polskie określenie na to zjawisko) – pierwsze pięć kilometrów w tempie 4:18/km, kolejne dziesięć po 4:12-4:15, od piętnastego 4:12 i oczywiście ostatni kilometr w przysłowiowego trupa (koniec zawsze biegnie się w trupa, niezależnie czy energia jeszcze jest, czy już się skończyła – w trupa może mieć przecież różne znaczenia). Choć hamowałem się jak mogłem, ruszyłem nieco za szybko. Udało mi się jednak unormować szybkość biegu i w okolicach znacznika piątego kilometra zameldowałem się po około dwudziestu jeden minutach i dwudziestu sekundach, czyli z dziesięciosekundowym zapasem. Na końcu pierwszej pętli znowu trochę mnie poniosło i za nadto przyspieszyłem. Ale cóż było robić, jak tam tyle kibiców było? Także na ósmym kilometrze musiałem prawie że łapać oddech obiecując sobie jednocześnie, że na koniec drugiej pętli będę bardziej rozważny. Gdy mijałem znacznik kilometra dziesiątego, stoper pokazywał czas w okolicach 42:50 – dokładnie według założeń. Po raz kolejny przebiegając pod bramą startową, za nic mając wcześniejsze autoobietnice, znów dałem się ponieść, i znów musiałem później hamować. Na piętnastym kilometrze odnotowałem czas nieco poniżej godziny i czterech minut (a tyle właśnie przewidywała taktyka), spożyłem, zgodnie z zaleceniami sami wiecie kogo pół żelu z kofeiną i wysłałem sygnał do centrum dowodzenia, że zaczynamy ostatnią piątkę (jak łatwo policzyć do mety było ponad sześć kilometrów). Wbrew pozorom kolejne dwa, może trzy kilometry były w moim odczuciu najcięższym odcinkiem tego biegu. Ale potem nie pozostało mi nic innego jak tylko przyspieszyć. Na punkcie odżywiania wypiłem dwa łyki wody i wrzuciłem najwyższy bieg. Kolejny, zorganizowany przez mieszkańców, punkt z wodą minąłem już bez picia – pokazałem tylko gestem, jak bardzo podoba mi się to co owi ludzie robili (nawiasem mówiąc, pani podająca biegaczom kubeczki z wodą, trzymając jednocześnie papierosa w zębach, wywołała mój mimowolny uśmiech) i pognałem dalej. Na tysiąc dziewięćdziesiąt i pół metra przed metą Gremlin pokazuje nieco ponad godzinę i dwadzieścia cztery minuty. W tym momencie po raz pierwszy pomyślałem, że po jedynce, dwukropku (Córka Starsza nazywa to kropkówką) i dwójce niekoniecznie musi stać dziewiątka. Trudno o lepszą motywację, nieprawdaż? Mocny finisz po ostrowskim bruku, rzut oka na właśnie zatrzymany stoper i jest. Jest – nowa przepiękna, wymarzona, wyśniona i oczekiwana od niemal roku życiówka (jaka to już pisałem).

Źródło: endomondo.com
Nie chciałem tego robić na sam koniec, bo podobno z każdej opowieści czy rozmowy najdłużej pozostają w pamięci początek i koniec właśnie, ale nie wyszło inaczej. Muszę (no dobra nie muszę, ale i powstrzymać się nie mogę - no dobra, mógłbym, ale nie do końca chcę) więc włożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Mój wykładowca od materiałów budowlanych zwykła mawiać, że wszystko ma swoje zady i walety (sic!). Druga edycja półmaratonu w Ostrowie Wielkopolskim była naprawdę perfekcyjnie zorganizowana i posiadała tę charakterystyczną dla kameralnych biegów rozgrywanych w niezbyt dużych miastach atmosferę. Jest jednak jedno tzw. ale. Brak medalu na mecie. Ktoś może powiedzieć, że wybrzydzam, ale z jednej strony po prostu się przyzwyczaiłem, z drugiej jest to dla mnie miła pamiątka. Była wprawdzie statuetka zamiast medalu. Niestety (to oczywiście rzecz gustu, ale wyrażam tu przecież swoją opinię), koszmarnie brzydka. I jeszcze dostała mi się taka z napisem „Przebiegłam II Ostrowski Półmaraton”. Ale poza tym niuansem, wszystko inne na (nomen omen) medal. I ta życiówka taka piękna, taka świeża i taka moja...

2 komentarze:

  1. Gratki jeszcze raz, wynik robi wrażenie! Spróbuję powtórzyć tą taktykę biegu za dwa tygodnie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo Ci gratuluję świetnego wyniku:) Szkoda że tego medalu nie dali, dziwne to trochę - szczególnie z życiówkowego biegu medal to fajna pamiątka, no ale masz numer który możesz zachować (ja mam taki mały wall of fame z życiówek na sciance regału) ;-)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...