![]() |
Interakcja z kibicami (źródło: online.datasport.pl) |
Kolejną sprawą, która zaprzątała mój umysł przez tydzień poprzedzający wyjazd do południowej Wielkopolski, była pogoda. Po chłodnej maniackiej sobocie, wiosna znów rozwinęła skrzydła, a jednak prognozy pogody, najpierw długo-, a potem również krótkoterminowe, przewidywały temperaturę jedynie kilka stopni przekraczającą tę, w której woda zamarza. Postanowiłem jednak postawić wszystko na jedną kartę i tym razem przygotowałem jeden zestaw odzieży. Prawie taki sam, jaki miałem na sobie w biegu wokół poznańskiej Malty i okolic ()prawie, bo dołożyłem opaski kompresyjne). Już w drodze do biura startowego w niedzielne przedpołudnie doszedłem do wniosku, że, z uwagi na całkowity brak zachmurzenia, od buffa na głowę lepsza byłaby czapka z daszkiem, która jednakże nie była w użyciu od dobrych sześciu miesięcy i oczywiście została w domu. I tutaj niespodzianka – czapkę z daszkiem znalazłem w pakiecie startowym. A propos nasłonecznienia – prognozy dotyczące temperatury sprawdziły się. Było mniej więcej tak samo ciepło (a właściwie tak samo zimno). Lecz dzięki słońcu właśnie, temperatura odczuwalna była na pewno o kilka stopni wyższa. Nie było też wiatru. A dokładnie to, poza jednym krótkim odcinkiem, nie odczuwałem go na trasie. Ostatecznie pobiegłem wręcz w stroju uboższym niż tydzień wcześniej (podkoszulek został w depozycie).
Kończąc już temat ubrania, wprowadziłem pewną zmianę w moim (że tak to ładnie określę) rytuale przedstartowym. Sprawdziwszy uprzednio jak daleko jest z biura zawodów do miejsca startu, główną część rozgrzewki przeprowadziłem jeszcze w dresie. Dopiero później zmieniłem go na mój przedstartowy kombinezon, resztę rzeczy zostawiłem w depozycie i udałem się na miejsce startu właśnie, robiąc jeszcze po drodze kilka dogrzewających przebieżek. I zastanawiam się czy taka procedura będzie miała rację bytu za każdym razem. Na pewno musiałyby być spełnione dwa warunki. Niezbyt duża odległość biura zawodów, a konkretnie depozytu, od startu. I brak kolejek przed owym depozytem na ok. 15-20 minut przed startem. Obawiam się, że z tym drugim, szczególnie na tych mniej kameralnych biegach, może być pewien problem.
A co z samym biegiem? Nad czym tu się rozwodzić, skoro wszystko poszło jak po przysłowiowym sznurku? Wszystko tego dnia zagrało. Wspomniana pogoda do pary z czapeczką z pakietu startowego. Płaska, szybka trasa (mimo, że liczyła trzy pętle z jednym nawrotem o sto osiemdziesiąt i jeszcze ta kostka brukowa w okolicach rynku…). I forma, nie zapominajmy o formie. Ta ewidentnie była (znaczy się jest). Taktyka zakładała tzw. negative split (trzeba by wymyślić jakieś zgrabne polskie określenie na to zjawisko) – pierwsze pięć kilometrów w tempie 4:18/km, kolejne dziesięć po 4:12-4:15, od piętnastego 4:12 i oczywiście ostatni kilometr w przysłowiowego trupa (koniec zawsze biegnie się w trupa, niezależnie czy energia jeszcze jest, czy już się skończyła – w trupa może mieć przecież różne znaczenia). Choć hamowałem się jak mogłem, ruszyłem nieco za szybko. Udało mi się jednak unormować szybkość biegu i w okolicach znacznika piątego kilometra zameldowałem się po około dwudziestu jeden minutach i dwudziestu sekundach, czyli z dziesięciosekundowym zapasem. Na końcu pierwszej pętli znowu trochę mnie poniosło i za nadto przyspieszyłem. Ale cóż było robić, jak tam tyle kibiców było? Także na ósmym kilometrze musiałem prawie że łapać oddech obiecując sobie jednocześnie, że na koniec drugiej pętli będę bardziej rozważny. Gdy mijałem znacznik kilometra dziesiątego, stoper pokazywał czas w okolicach 42:50 – dokładnie według założeń. Po raz kolejny przebiegając pod bramą startową, za nic mając wcześniejsze autoobietnice, znów dałem się ponieść, i znów musiałem później hamować. Na piętnastym kilometrze odnotowałem czas nieco poniżej godziny i czterech minut (a tyle właśnie przewidywała taktyka), spożyłem, zgodnie z zaleceniami sami wiecie kogo pół żelu z kofeiną i wysłałem sygnał do centrum dowodzenia, że zaczynamy ostatnią piątkę (jak łatwo policzyć do mety było ponad sześć kilometrów). Wbrew pozorom kolejne dwa, może trzy kilometry były w moim odczuciu najcięższym odcinkiem tego biegu. Ale potem nie pozostało mi nic innego jak tylko przyspieszyć. Na punkcie odżywiania wypiłem dwa łyki wody i wrzuciłem najwyższy bieg. Kolejny, zorganizowany przez mieszkańców, punkt z wodą minąłem już bez picia – pokazałem tylko gestem, jak bardzo podoba mi się to co owi ludzie robili (nawiasem mówiąc, pani podająca biegaczom kubeczki z wodą, trzymając jednocześnie papierosa w zębach, wywołała mój mimowolny uśmiech) i pognałem dalej. Na tysiąc dziewięćdziesiąt i pół metra przed metą Gremlin pokazuje nieco ponad godzinę i dwadzieścia cztery minuty. W tym momencie po raz pierwszy pomyślałem, że po jedynce, dwukropku (Córka Starsza nazywa to kropkówką) i dwójce niekoniecznie musi stać dziewiątka. Trudno o lepszą motywację, nieprawdaż? Mocny finisz po ostrowskim bruku, rzut oka na właśnie zatrzymany stoper i jest. Jest – nowa przepiękna, wymarzona, wyśniona i oczekiwana od niemal roku życiówka (jaka to już pisałem).
![]() |
Źródło: endomondo.com |
Gratki jeszcze raz, wynik robi wrażenie! Spróbuję powtórzyć tą taktykę biegu za dwa tygodnie :)
OdpowiedzUsuńBardzo Ci gratuluję świetnego wyniku:) Szkoda że tego medalu nie dali, dziwne to trochę - szczególnie z życiówkowego biegu medal to fajna pamiątka, no ale masz numer który możesz zachować (ja mam taki mały wall of fame z życiówek na sciance regału) ;-)
OdpowiedzUsuń