31 marca 2015

Halo Panie Jacku: O porach roku czterech uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Bezapelacyjnie i w tak zwanej pełnej rozciągłości zgadzam się z tezą z ostatniego Pańskiego felietonu, głoszącą, że wiosna to najlepszy czas do biegania. No może nie bezapelacyjnie, ale za to w rozciągłości. Z tym, że też nie pełnej. Jest tako jedno powiedzenie, które utknęło mi w głowie od czasów studiów (coś tam jednak z tych studiów pamiętam), a które z lubością powtarzał mój wykładowca przedmiotu Materiały budowlane i które teraz z lubością (nie tylko na łamach tego bloga) przywołuję i ja (i nie bez kozery, dodajmy, pracuję bowiem w branży materiałów budowlanych właśnie). Powiedzenie, że wszystko ma swoje zady i walety (sic!). I tak też niechybnie jest z porami roku i bieganiem.


A czy biegacza w objęcia mrozu coś pcha?

Weźmy takie lato na ten przykład (rzeczoną wiosnę zostawmy na sam koniec). Z jednej strony to właśnie latem z reguły jest najcieplej (chociaż w naszym, że tak to ujmę, klimacie bywa z tym naprawdę różnie), a jak powszechnie wiadomo, w wysokiej temperaturze biega się zdecydowanie najmniej przyjemnie. A czasem wręcz o przyjemności w ogóle nie może być mowy. I niby nie ma złej pogody na bieganie, a są jedynie nieodpowiednio ubrani biegacze. Niemniej na zimno można zaradzić jakość dodatkowymi warstwami ubrania. A przy rozbieraniu się argumenty, czyli elementy garderoby do zrzucenia, kończą się dosyć szybko. Inna kwestia, że ja osobiście nie wyobrażam sobie biegać (nawet po lesie) nagi od pasa w górę. Z drugiej jednak strony, na upały można zaradzić wstając wraz ze słońcem (a to, jak wiadomo, latem wstaje wcześnie) a lato to, było nie było, sezon dla biegaczy i (jak ktoś lubi) można w imprezach biegowych przebierać jak w przysłowiowych ulęgałkach. Lato to również okres urlopowy, kiedy to można na biegowo przecierać nowe szlaki. I o której nie wyszlibyśmy pobiegać, niemal na pewno będzie jasno.

Jesień to oczywiście powrót do tak zwanej umiarkowanej temperatury, choć to zależy oczywiście od tego, o której części jesieni mowa. Bo tą wczesną upały się przytrafić mogą, a tą późną i mróz potrafi dać się we znaki. Statystycznie można jednak przyjąć, że jesienna aura, o ile akurat nie leje i nie wieje, zazwyczaj bieganiu sprzyja. Jesień jest też tak bardzo, w odróżnieniu od do bólu zielonego lata, kolorowa i biegając możemy cieszyć oko tymi kolorami właśnie. Tylko że ten dzień coraz krótszy i tego światła słonecznego coraz mniej. Więc zaraz się przyplątuje jesienna depresja i niedobory witaminy D. Pocieszające jest jednak to, że o ile w wielu przypadkach (niektórzy, jak na ten przykład ja, nieczęsto mogą sobie pozwolić na bieganie wcześniej niż, dajmy na to, o dziewiątej, a jesienią o tej porze już po słonecznych promieniach śladu nie ma) bieganiem na poziom 1,25-dihydroksycholekalcyferolu nie da się zaradzić, to na charakterystyczny dla jesieni spadek chęci do życia energiczne przebieranie nogami pomaga całkiem skutecznie.

Zima. Tej to w zasadzie nie lubi nikt. Bo jak jest zima, to musi być zimno (jak mawiał klasyk) i albo śnieg, albo wiatr, albo mróz siarczysty i czort wie, co jeszcze. I jeszcze te egipskie ciemności przez większość dnia, że o nocy nie wspomnę (pod tym względem jesień przy zimie to fraszka, igraszka, zabawka blaszana). A jednak to właśnie zimą wypracowujemy owoce biegowe, które potem spożywamy sami i w gronie znajomych podczas wiosennych i letnich startów. Gdyby nie zimowe orka i siew, jak to ładnie określa mistrz Skarżyński (choć ja osobiście, z jakże wiadomych względów, wolę analogie budowlane, czyli układnie fundamentów), nie byłoby nowych życiówek i nie byłoby czym się chwalić na fejsbukach i w innych internetach. Gdyby nie zima, po mocnym wiosennym treningu nie mógłbym zaśpiewać sam sobie, że mam tę moc, mam tę moc.

I wiosna na finał. Właściwie za wiele na ten finał do napisania nie mam, bo temat trochę tak jakby już Pan wyczerpał, a kopiować Pana felietonu raz, że nie wypada, dwa, że prawa autorskie, a trzy, że bez sensu. Niemniej jedno od siebie dodać zamierzam. Nie będę oryginalny, bo to słowa pana Staszewskiego (tego od akcji Polska Biega), ale przecież wiosna i jesień (nie wspominałem o tym dwa akapity wcześniej, by teraz był lepszy efekt), to czas maratonów. Czas wisienki na biegowym torcie. Tak, wiem doskonale i w pełni się z tym zgadzam, że nie każdy kto biega, musi od razu biegać maratony. W ogóle przecież nie musi startować w zawodach - bieganie samo w sobie jest (lub bywa) wystarczająco przyjemne. Dla mnie jednak, ten przypadający dwa razy do roku wyjątkowy bieg, jest właśnie tą wisienką. Ukoronowaniem moich wielomiesięcznych wysiłków i zmagań nie tylko z organizmem, ale i szeroko rozumianą logistyką na styku mojej pasji z pracą i życiem rodzinnym. Tytuł bloga w końcu zobowiązuje.

Na koniec pozwolę sobie na refleksję, która naszła mnie już podczas pisania niniejszego tekstu. Nie bez przyczyny w bieganiu odwołuje się poprzez analogię akurat do budownictwa i rolnictwa. Wszystkie de dziedziny działalności człowieka są w jakimś sensie sezonowe. Myślę sobie zatem, że w bieganiu każda z czterech pór roku ma swoje miejsce. Jak bardzo banalnie by to nie brzmiało.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od świeżo (wczoraj) upieczonej trzylatki, tj. CMcMH.
Bartek M

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...