4 kwietnia 2013

Nie odpuszczam treningów w święta

Chciałbym tak powiedzieć, powtarzając za Łukaszem Grassem. Niestety nie mogę, przynajmniej nie w te święta. No wiecie, te co były kilka dni temu. Te ze śniegiem. I choć nie wierzę w przeznaczenie, muszę stwierdzić, iż ten świąteczny trening po prostu nie był mi pisany. Ale przed świętami był jeszcze Wielki Tydzień, choć całkiem normalny treningowo. No może nie całkiem, bo to w końcu już tappering, czyli okres zwany również szczytem formy.

Zacząłem we wtorkowy wieczór w Krakowie. Nieznana okolica, niezbyt przyjazna aura i szybki trening (osiemsetki z naciskiem na kadencję) mogły oznaczać tylko jedno - chomikowanie bieganie pod dachem. Nie będę oryginalny, jeśli stwierdzę, że nie lubię biegać na bieżni elektrycznej. Rzadko mi wychodzi, tak jak bym chciał. A z drugiej strony brak tego poczucia wolności jakie się czuje biegając na dworze (biegając w Krakowie, musiałbym napisać na polu - a propos, wiecie czemu w całej Polsce wychodzą na dwór, a w Małopolsce na pole?). Do tego doszło i to, że (nie wiem czy z powodu bieżni właśnie, czy wilgotności, czy temperatury) ostatniego, ósmego interwału nie dałem już rady.
W środę (wciąż w Krakowie) był basen. Dwa razy po sto metrów żabą i dziesięć razy po sto metrów kraulem. Pod koniec było ciężko, ale dałem radę. Niespodzianka przyszła przy schłodzeniu - skurcz. Bolało jak diabli. Dowlokłem jakoś jedną setkę i zamknąłem trening sumą pięćdziesięciu dwóch basenów.

Że ze świątecznym wybieganiem będą kłopociki (sic!) przeczuwałem już w piątkowy wieczór, gdy prace domowe nie pozwoliły wyjść na osiem kilometrów w tempie maratonu (plus rozgrzewka i schłodzenie). Wyszedłem w sobotę o świcie, ale to automatycznie oznaczało przesunięcie symulacji fragmentu wyścigu (na dystansie o połowę krótszym) na Wielkanocny Poniedziałek. A poniedziałek wszystko szło prawie jak po maśle. Przyjmując, że dziewczyny (dwie najmłodsze) obudzą się około siódmej, wyliczyłem wszystko tak, by o tej godzinie być już z powrotem w domu, aby ta najstarsza mogła się wyspać. Budzik zadzwonił, wstałem, wszedłem do kuchni, spojrzałem na zegarek... i usiadłem. Okazało się, że w mojej komórce starego typu zegarek sam się nie reguluje przy zmianie czasu. Cały plan wylądował... I ja też - ale nie na treningu a w wannie. Ostateczną próbę pokonania tych dwudziestu jeden kilometrów podjąłem w poranek wtorkowy. Udało się zacząć, ale wydarzenia podczas biegu sprawiły, że musiałem skończyć wcześniej i summa summarum zaliczyłem to wyjście jako jednostkę zaplanowaną na początek nowego tygodnia. Ale o tym już przy podsumowaniu tegoż kolejnego.
A że tydzień zamknąłem z trzema i pół godziny treningowymi (1300 m w basenie, 22,1 km biegu) - w końcu to już luzowanie. A poza tym podobno najgorszy plan to ten zrealizowany w stu procentach...

Na koniec dwa ogłoszenia parafialne.
Pierwsze. Do maratonu zostało okrągłe dziesięć dni. Znamy ostateczny przebieg trasy. Nie czarujmy się rewelacyjna to ona nie jest. Nie ma Alei Politechniki (w minionych latach była). Pietryna (tak łodzianie mawiają na reprezentatywną ulicę miasta, czyli Piotrkowską) niby jest, ale tylko kawałeczek i to ten najmniej przyjemny. Ale i tak się cieszę, że pobiegam po starych okolicach. Ech, wrócą wspomnienia, człowiek znów poczuje się młody młodszy. Będzie fajnie!
Drugie. Konkurs się zakończył. Obrady jury trwają (dyskusje oczywiście burzliwe), jeśli jednak komuś zdarzy się dosłać swoją historię jeszcze przed ogłoszeniem rezultatów (a te najpóźniej w dniu Półmaratonu Hankowego*, jak go nazywa moja Ślubna), powiedzmy, że przymknę oko na bezduszne zasady...

PS. Pomyliłem się. Piotrkowskiej nie będzie w ogóle. Przez chwilę obejrzymy sobie jej kawałek obiegając pomnik Tadeusza Kościuszki na Placu Wolności.

*Przypomnę, że w zeszłym roku odpuściłem start w Półmaratonie Poznańskim, gdyż dwa dni wcześniej zostałem tatą po raz wtóry

6 komentarzy:

  1. Maratońska w czwartej dziesiątce kilometrów, szykuj się na niezłą masakrę;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie znam Łodzi ale trasa na mapie nie wygląda tak źle - dużo będzie biegania z parkiem po jednej stronie.
    Z tym "na pole" i "na dwór" to na studiach ustaliliśmy jak jest. Po prostu w Małopolsce mieszkali sami chłopi więc brali grabie i szli na pole. A w reszcie kraju sama szlachta więc na dwór wychodzili :)) przynajmniej taka jest moja wersja bo ja "na dwór" mówię :)

    OdpowiedzUsuń
  3. @Krausus, po trzydziestym to ja już myślę o tym, żeby biec, a nie biegnę ;-) Choć muszę przyznać, że jednym z moich największych maratońskich koszmarów jest wspomnienie dwóch kółek wokół Błoni na finiszu maratonu w Krakowie...
    @Leszek, ja mawiam "Kto co ma, na to wychodzi", więc w sumie mamy na myśli to samo ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Na Podkarpaciu też mówi się "na pole". Jaśnie Państwo z dworu ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. O, a to heca z Piotrkowska. A dali Sienkiewicza, ktora, delikatnie mowiac, do najpiekniejszych ulic nie nalezy. Maratonska jest ciezka dla styranej ponad 30 kilometrami psychiki - taka niekonczaca sie jezdnia na pustkowiu. Ale mysl pozytywnie, bo technicznie tam nie jest trudniej niz gdzie indziej!

    OdpowiedzUsuń
  6. @Leszek, ja jestem z podkarpacia i wychodze na pole, bo dwor mam u siebie :-)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...