10 lutego 2015

O trzynastu i trzech startach w imprezie o trzech nazwach uwag kilka

Przejrzałem właśnie historię moich startów w imprezie, która gdy stawiała swe pierwsze kroki, nazywała się Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. W imprezie, która co roku bije rekordy popularności – dziś jest największym cyklem imprez biegowych w Polsce i charakter również podsiada ogólnopolski – a jednak często było mi z nią nie po drodze. Nie to, żebym miał coś przeciwko (wręcz przeciwnie, że tak przywołam klasyka), ale nadzwyczaj często tzw. czynniki sprawiały, że nie docierałem na poszczególne biegi.
Intensywność (w dwójnasób rozumiana) moich startów w GP Poznania (niezależnie od nazwy)
Historycznie wyglądało to mniej więcej tak:
Edycja 2010 – I Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. Cztery starty. Sklasyfikowany (pierwszy i ostatni raz jak do tej pory).
Edycja 2010/11 – II Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. Dwa starty (pierwszy i ostatni bieg). O ile dobrze pamiętam wykupiłem wtedy karnet na cały cykl. Oczywiście nie zostałem sklasyfikowany.
Edycja 2011/12 – III Grand Prix Poznania w biegach przełajowych. Cztery starty, a jednak bez klasyfikacji w całym cyklu, który podówczas liczył osiem biegów, a dla chętnych był dodatkowy bieg na dystansie 2,195 km (zgadnijcie dlaczego) i aby zostać sklasyfikowanym należało wystartować co najmniej sześć razy.
Edycja 2012/13 – Grand Prix Poznań zBiegiemNatury (zmiana nazwy). Jeden start.
Edycja 2013/14 – Grand Prix Poznań zBiegiemNatury. Dwa starty.

I wreszcie nadeszła edycja 2014/15, a z nią kolejna zmiana nazwy – na Grand Prix Poznań CITY TRAIL. W pierwszych dwóch biegach, z uwagi na konflikt terminów (to właśnie jeden z rodzajów wspomnianych wyżej czynników) nie wziąłem udziału. Zresztą kierowany doświadczeniem lat poprzednich nie miałem tzw. parcia. Tymczasem w rozmowach z Trenejro zrodziła się taka koncepcja, by raz w miesiącu pobiec szybką piątkę (tak dla sprawdzenia formy) ale z założeniem, że z domu na miejsce zawodów oraz z powrotem przemieszczam się biegiem. Najpierw myślałem o rozgrywanym na poznańskiej Cytadeli parkrunie – ostatecznie padło jednak na Rusałkę. I tak zapisałem się na trzeci bieg trwającego obecnie cyklu.
Dla przypomnienia - trasa biegu nad Rusałką wygląda jak powyżej
Grand Prix Poznań CITY TRAIL #3 – 20.12.2014 r.
W sobotę się zapisałem, a w niedzielę odezwało się kolano. I trzeba było szybko koncepcję rewidować. Pobiec wprawdzie pobiegłem, ale był to mój pierwszy bieg (jakikolwiek) po sześciu dniach przerwy, o mocnym ściganiu nie mogło być więc mowy. Nad Rusałkę pojechałem zatem samochodem, a sam bieg miał być może nie spokojny, ale też nie w tzw. trupa. To drugie akurat nie do końca wyszło, bo choć wynik końcowy z nóg nie zwala (0:22:37 – najsłabszy od stycznia 2012), to serce udało mi się rozpędzić na ostatnich metrach biegu niemal do haermaks.

Grand Prix Poznań CITY TRAIL #4 – 24.01.2015 r.
Tym razem na miejsce startu – z pominięciem biura zawodów, które akurat mieści się w okolicach mety (biuro odwiedziłem dzień wcześniej) – dotarłem biegiem. Nieco ponad cztery kilometrów pierwszego zakresu zakończone ćwiczeniami rozciągającymi – niemal klasyczna rozgrzewka, gdyby nie długość i intensywność biegu poprzedzającego rozciąganie. Potem chwila skupienia i start. Wykres tętna niemal identyczny jak miesiąc wcześniej (średnie 174, maksymalne 184) a wynik o dokładnie sto jeden sekund lepszy: 0:20:56. Dobrze jest. Na mecie herbata, drożdzówa i do domu – ponieważ meta jest po drugiej stronie jeziora, droga powrotna wyniosła niemal siedem kilometrów.
Refleksja: Lepiej nad Rusałkę biegać niż jeździć. Czasowo wychodzi mniej więcej to samo, a jaki ładny trening można zrobić (pomijając sam start).
Treningowo należałoby to chyba zaklasyfikować jako wytrzymałość tempową

Grand Prix Poznań CITY TRAIL #5 – 7.02.2015 r.
Zaledwie dwa tygodnie przerwy, ale miała być walka o jeszcze lepszy wynik środkowej części treningu. Niestety, znowu dały znać o sobie czynniki. Dzień wcześniej szkolenie dwieście pięćdziesiąt kilometrów od domu zakończone ciężkostrawną kolacją (grzybowa) i sensacje żołądkowe przed zaśnięciem. W sobotę pobudka po szóstej - Córki, które do przedszkola trzeba siłą z łóżka wyciągać, tradycyjnie stwierdziły, że w dzień wolny od pracy i wspomnianego przedszkola spać długo nie ma sensu. I jeszcze ból głowy. Zastanawiałem się nawet czy nie odpuścić. Ostatecznie nad Rusałkę pobiegłem. I choć czułem, że mocy nie ma, jeszcze do końca pierwszego kilometra, na którym goniłem samego siebie sprzed dwóch tygodni (Virtual Racer) łudziłem się, że poprawię ostatni wynik. Na drugim kilometrze wiedziałem już, że to niemożliwe. Nie odpuściłem jednak zupełnie – do mety dobiegłem tempem, na jakie mnie tego dnia było po prostu stać. A stać mnie było na pokonanie pięciu kilometrów w dwadzieścia jeden minut i czterdzieści dwie sekundy. Warto jednak zauważyć, że tego dnia nie tylko warunki wewnętrzne sprawiały, że bieg był trudny. Wyczekiwany przez wszystkich (no prawie, ale przez dzieci na pewno) śnieg sprawił, że trasa była dosyć śliska.

A jaka konkluzja na koniec. Jeśli uda mi się wykonać ten specyficzny trening jeszcze raz (na początku marca), po raz pierwszy od pięciu lat zostanę sklasyfikowany. No, to oby do marca!

1 komentarz:

  1. Najgorsze są te sytuacje kiedy kontuzja krzyżuje plany startu, albo startu na takim poziomie na jakim by się chciało. Przeżywałem to w ostatnich latach niestety bardzo często.

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...