28 kwietnia 2014

O TEJ ostatniej niedzieli uwag kilka

Patrzę w kalendarz i co widzę? Ostatnia niedziela kwietnia. A przecież kwiecień to miesiąc maratoński. I co? I nic. W żadnym maratonie nie pobiegłem, co zdarza mi się po raz drugi od momentu, gdy maratończykiem zostałem. Ten pierwszy raz to wiosna, gdy na świat przyszła Córka Młodsza i postanowiłem na czas jakiś spuścić z tonu. Teraz jest drugi. Po prostu wyjątkowo (w stosunku do lat ubiegłych, bo co będzie w przyszłości, sama przyszłość pokaże) w tym roku maraton biegnę w maju. Przyznaje się, przez kolejne weekendy bieżącego miesiąca czułem się nieco nieswojo, kibicując zdalnie wszystkim krewnym i znajomym Królika, z których zdecydowana większość (co potwierdza tezę z trzeciego zdania niniejszego tekstu), o ile w ogóle zaplanowała start w maratonie, startowała właśnie w kwietniu. Ale co się odwlecze to nie uciecze – w tym roku maratoński będzie maj. I trochę czerwiec.

Już w drugi weekend maja czeka mnie wycieczka do stolicy naszych południowych sąsiadów (tych bardziej na zachód południowych) by odhaczyć pozycję nr 2 z mojej listy dziesięciu wymarzonych maratonów zagranicznych. Końcowe odliczanie za chwilę się zacznie. Ostatnie treningowe szlify w toku.
W wielkanocny poniedziałek zaliczyłem na ten przykład jedyną w panie trzydziestkę. Dokładnie rzecz ujmując były to trzydzieści dwa kilometry, z czego łącznie osiemnaście (dwanaście plus sześć) w drugim zakresie (a dokładnie w tempie 4:30/km). Trening stanowiący bardziej rozbudowaną wersję 26K sprzed dwóch tygodni. W tym wypadku bardziej rozbudowaną znaczyło także trudniejszą. O ile tydzień wcześniej noga mnie niosła i na koniec pierwszego szybkiego odcinka żal mi było zwalniać, o tyle tym razem utrzymanie tempa na ostatnich kilometrach (szczególnie dwóch ostatnich) wymagało już ode mnie sporego wysiłku. Jeszcze większego wysiłku, zwłaszcza mentalnego wymagało ode mnie kolejne zwiększenia tempa. Po czterech kaemach odpoczynku w pierwszym zakresie nie miałem najmniejszej (podkreślam: najmniejszej) ochoty przyspieszać. Nie bardzo miałem ochotę biec w ogóle. Pomogło mi trochę to, że do domu najkrótszą drogą miałem właśnie mniej więcej tyle ile powinienem przebiec. Udało się także przyspieszyć. I co się okazało? Że (jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi) ograniczenia istnieją, ale w mojej głowie. Gdyby nie to, że również (tak jak tydzień wcześniej) trasa przypadająca na drugi szybki odcinek była mocno pofałdowana, tempo byłoby bliższe 4:25 niż 4:30.
Za to dzisiaj (sensu stricte to już wczoraj) lustrzane odbicie treningu sprzed dni czternastu. Odbicie pod tym względem, że dystans i układ treningu w zasadzie ten sam, nawet trasa ta sama, tyle że pobiegłem w przeciwnym kierunku. Z kolei poza długimi biegami na sam koniec tygodnia w plan dopełniają rozbiegania i tempówki (na odcinkach od dwustu metrów do kilometra).

W czasie (nie dosłownie, ale tego samego dnia) gdy ja będę w Pradze czeskiej zmagał się z dystansem 42 km 195 m, wielu moich znajomych (w tym i ci, którzy wiosenny maraton A.D. 2014 mają już w nogach) będzie zmagać się z tym samym dystansem, tyle że w systemie ratalnym. Tak się akurat (nie)atrakcyjnie złożyło, że w tym roku sztafeta maratońska Accreo Ekiden pobiegnie właśnie 11 maja. A to oznacza, że po raz pierwszy od czterech lat pobiegnie bez mojego udziału. Na szczęście nie zabraknie tam innych blogaczy – wzorem lat ubiegłych wystartują dwa składy, w tym roku z dodatkowymi dookreśleniami: Szybcy (tuszę, że z powodzeniem zaatakują trójkę) i Wściekli (nie wiem tylko czy będą mieli powody do wściekania się). I muszę przyznać, ze trochę żałuję, że mnie w stolicy zabraknie. Wprawdzie już dawno odgrażałem się, że w tym roku do Warszawy nie pojadę, ale gdyby nie konflikt terminów pewnie bym się przełamał. Więc w pewnym sensie dobrze, że się stało jak się stało. Poza tym świadomość, że Najlepsi Zdalni Kibice Świata (NZKŚ) tego samego dnia pobiegną, tylko w innym miejscu globu, będzie dla mnie dodatkowym motywatorem (mam nadzieję, że vice versa).
Ale w i tym wypadku co się odwlecze to nie uciecze. Mam na myśli, że tej wiosny jednak pobiegnę w sztafecie maratońskiej. Z tym, że dopiero w czerwcu (parafrazując klasyka: w pierwszej połowie czerwca, konkretnie piętnastego) i przy mniejszym wysiłku (że tak to określę) logistycznym. Po raz trzeci tej wiosny (sensu stricte to drugi, bo Maniacka Dziesiątka odbyła się jeszcze zanim nastała astronomiczna wiosna) będę finiszował nad Maltą. Za niecałe pięćdziesiąt dni, tam właśnie, odbędzie się druga edycja, a pierwsza z moim oraz pięciorga innych blogaczy udziałem, sztafeta maratońska XLPL Ekiden. Będzie fajnie!

Przede mną zatem Wyjątkowo Maratoński Maj (WMM). I Trochę Maratoński Czerwiec (TMC). Zdradzę od razu, że w czerwcu będzie jeszcze półmaraton (który, jak wszyscy od niedawna wiemy, z maratonem ma niewiele wspólnego). W lipcu też będzie ciekawie, ale na razie sza. Skupmy się na tym, co za zakrętem (a przecież, znowu cytując klasyka, coś być musi).

1 komentarz:

  1. Powodzenia w Pradze, czuję w kościach że znowu będzie bardzo dobrze! Szkoda tego ekidenu, ale nic nie poradzimy - maraton się planuje dużo wcześniej niż sztafety. Będziemy biegać i kibicować zdalnie :)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...