24 kwietnia 2014

Halo Panie Jacku: O bieganiu w tłoku uwag kilka

Halo Panie Jacku,

Mam nadzieję, że święta minęły Panu w przyjemnej atmosferze, bez względu na to czy udało się Panu pobiegać czy nie. Mnie akurat się udało (i to dwa razy), choć oczywiście nie to stanowi dla mnie o tzw. atmosferze świąt. Na ową atmosferę (choć też nie rzutuje to na zdarzenia, które w miniony weekend świętować nam przyszło) nie bez wpływu było to, iż w piątkowe popołudnie w moje ręce trafił najnowszy numer czasopisma dla biegaczy z felietonem Pana autorstwa w środku, w którym poruszył Pan bardzo ciekawe zagadnienie. Z klasyfikacją biegaczy według uzyskanego czasu netto spotkałem się osobiście (w sensie, że odczułem to na własnej niemalże skórze) podczas ubiegłorocznego maratonu w Łodzi. Co ciekawe, o ile mnie pamięć nie zawodzi (a zawodzić może, bo to wiadomo co też mózg wyprawia, gdy się finiszuje po przebiegnięciu czterdziestu dwóch tysięcy stu dziewięćdziesięciu pięciu metrów?), czas jaki widziałem na wyświetlaczu gdy mijałem metę, pojawił się później w wynikach końcowych. Jako że nie startowałem razem z elitą, nie mógł być to czas brutto – czyżby więc wyświetlano na bieżąco czas netto?

W Pańskim felietonie najbardziej jednak podziałał na mnie rysunek, który stworzył Pan aby zilustrować tekst. Podziałał i zainspirował do pewnych przemyśleń. A związane jest to pośrednio z tym, co mi się przytrafiło na pierwszych kilometrach Półmaratonu Poznańskiego. Chodzi mi o szeroko rozumiany tłok na linii startu (znaczenie tego słowa też należałoby rozszerzyć, bo jak sam Pan słusznie zauważył wszystkich startujących na jednej linii ustawić nie sposób).

Popularność biegów masowych nam rośnie i chwała Bogu, niemniej, jak mawiał mój wykładowca od materiałów budowlanych, nieodżałowany mgr inż. Jan Szulc, wszystko ma swoje zady i walety. Minusem jest to, że trudno te niezmierzone rzesze biegaczy ustawić na starcie tak, aby sobie wzajemnie w owym starcie nie przeszkadzali. Oczywiście da się to zrobić, bo przyszło mi biec w jednym z pięciu największych maratonów świata (w stolicy naszych braci Słowian, jak mawiał o Niemcach mój niegdysiejszy kolega z pracy) i pozostałe trzydzieści parę tysięcy biegaczek i biegaczy nijak mi w uzyskaniu pożądanego dla mnie tempa nie przeszkadzało. Niestety od da się do zrobi się droga jest czasem długa i kręta.

We wspomnianym już przez mnie Półmaratonie Poznańskim z jednej strony zawodników przypisano (na podstawieuzyskanych dotychczas wyników na tym samym dystansie) do stref czasowych, z drugiej pejsmejkerów ustawiono w miejscach nijak nie korelujących z owymi strefami. Inną zupełnie kwestią jest to, iż gro biegaczy w tzw. głębokim poważaniu ma to do jakiej strefy ich przypisano i jak szybko są w stanie pobiec. No niby ochrona pilnowała wejść do stref – sęk w tym, ze nie pilnowała przejść a i ludzie wchodzili nie tylko wejściami. A wygląda, że nie tylko mnie spotkała ostatnio podobna przygoda – znajoma blogaczka Hankaskakanka zadeklarowała wręcz, że więcej w aż tak masowym biegu (w jej przypadku było to 10 km towarzyszące Orlen Warsaw Marathon) nie pobiegnie.
Źródło: halfmarathon.poznan.pl
Tylko jak rozwiązać ten problem (bo że można już napisałem)? Wydaje mi się, że strefy startowe to dobry pomysł. Chyba jednak przydałoby się nieco elastyczności w przydzielaniu do nich poszczególnych zawodników. Uzyskany czas nie zawsze odpowiada aktualnym możliwościom biegacza, więc może lepszym rozwiązaniem byłby czas deklarowany. Tylko, że każdy mógłby zadeklarować co mu się podoba i cały system znów by się posypał. A zatem może kombinacja jednego i drugiego? I jeszcze jedna kwestia – debiutanci na danym dystansie. W Poznaniu takie osoby automatycznie przypisano do najwolniejszej strefy. Nawet ci, którzy mogli się pochwalić życiówką rzędu 2,5 h (ale ją mieli) stali (a przynajmniej teoretycznie mogli stanąć) bliżej linii startu niż ci, którzy oficjalnie półmaratonu jeszcze nie przebiegli. A przecież niemal na pewno było wśród nich wiele całkiem szybko przebierających kończynami dolnymi osób. Nie można by zatem wziąć pod uwagę najlepszego wyniku z krótszego dystansu (logicznym wydaje się, że ktoś kto dziesięć kilometrów biega w czterdzieści pięć minut, półmaratonu nie będzie biegł przez godzinę pięćdziesiąt). Wydaje mi się również, że niegłupim pomysłem (szczególnie gdy klasyfikacja jest wg czasu netto) jest wypuszczanie poszczególnych stref falami.
Ostatnie, co chciałbym poruszyć, to oznaczanie stref na numerze startowym. Genialnym wręcz rozwiązaniem jest dla mnie zróżnicowanie kolorystyki numerów, co stosuje na przykład Fundacja Maraton Warszawski. Od razu widać, kto stoi tam gdzie nie powinien. Od wspomnianej już Hankiskakanki słyszałem też, że w jednym z biegów zagranicznych, osobom, które ustawiły się w nieodpowiedniej strefie dopisywane są w wynikach końcowych minuty karne. Mam jednak poważne wątpliwości jak takie rozwiązanie przyjęło by się (a właściwie jak zostałoby odebrane) na naszym krajowym podwórku.

Tak czy owak, jakich patentów by tzw. orgowie nie zastosowali, pozostaje zawsze tzw. czynnik ludzki. Może więc musimy poczekać aż nam społeczeństwo (w tym biegacze, bo wbrew temu, co sami o sobie sądzimy, wcale tacy nieskazitelni nie jesteśmy) dojrzeje. Tylko czy się doczekamy?

Łączę tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

2 komentarze:

  1. Dobre pytanie kiedy, czarne owce znajdą sie w kazdym srodowisku. To juz nie tak jak kiedys ze biel koszulki wystarczyla za wszystko. Niestety ryba sie psuje od głowy...

    OdpowiedzUsuń
  2. niestety coraz gorzej to wszystko wygląda...

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...