17 czerwca 2013

IM TRI czyli jak zostałem w 8,23% Ironmanem

IM TRI – taki napis widnieje na koszulce, która znalazłem w pakiecie startowym, gdy zameldowałem się w biurze zawodów X ogólnopolskich zawodów w Triathlonie Poziom Wyżej w podpoznańskim Lusowie. Koszulce, którą Lepsza Połowa określiła jako (bodajże) paskudną (użyła tez opisowego epitetu, którego nie przytocz, by przypadkiem nie obrazić uczuć pewnej osoby i bynajmniej nie chodzi tu o kogokolwiek z triathlonem w Lusowie związanego). Mniejsza jednak o koszulkę. Zmierzam do tego, że od dwóch dni mogę powiedzieć o sobie Jestem Tri. Oto jak do tego doszło.

Przygotowania

Jak już kiedyś wspomniałem, w Lusowie postanowiłem wystartować z biegu (niemal dosłownie). Choć nie do końca. Doszedłem do wniosku, że do biegu na dystansie trzech kilometrów nie muszę się jakoś specjalnie przygotowywać , szczególnie, że nie nastawiałem się na jakikolwiek wynik – ot chodziło tylko o to by dotrzeć do mety. Doszedłem do wniosku, że na rowerze te 15 km również mnie nie zabije. Za to pływanie. Niby sześćset metrów mnie nie przerażało, pod warunkiem że żabką. Ale tak w triathlonie żabą? I czy w ogóle zmieściłbym się płynąc tym stylem w limicie czasu? Trzeba się zatem było spiąć i podciągnąć kraula. Wykorzystałem w tym celu plan, a właściwie jego wycinek (całość obejmowała wszystkie trzy dyscypliny, ja wykorzystałem jedynie wskazówki dotyczące pływania), zamieszczony w majowym (z tym że sprzed dwóch lat) wydaniu Runner’s World. Realizowałem go sumienne i przez sześć tygodni – opuściłem jedynie ostatni (de facto luzujący) trening. Przepłynąłem w tym czasie łącznie 11 950 m i czułem się przygotowany. Biegać, biegałem tzw. Swoje. Natomiast rower odpuściłem w ogóle (o skutkach za chwilę).

Przed startem

Do ostatnich niema dni wahałem się czy wypożyczać piankę do pływania. Ze względów oczywistych swojej nie posiadam, a – przyznaję się szczerze – szkoda mi było tych stu złotych na wypożyczenie. I może dobrze, że pożałowałem (a może wszechświat zemścił się za moją, nazwijmy to delikatnie, oszczędność), bo musiałem zainwestować te pieniądze w rower. Kila tygodni temu pożyczyłem swój rower znajomemu Holendrowi – jak wiadomo Holendrzy rodzą się na rowerach i jeżdżą świetnie. Ale nie po polskich ulicach. Wywrotka skończyła się jedynie porysowaniem roweru, a przynajmniej tak mi się wydawało. W zeszły poniedziałek okazało się jednak, że przerzutki nie działają tak jak trzeba – trzeba było zatem wymienić.
Szczęśliwie w dzień startu okazało się, że woda w Jeziorze Lusowskim ma 22 stopnie Celsjusza i wręcz zakazano używania pianek (co wprowadziło niemałe zamieszanie, bowiem w regulaminie nie było mowy o tym w jakim zakresie temperatury wody dozwolone czy wręcz obowiązkowe będzie używanie pianki).
Odebrałem zatem pakiet startowy, pozwoliłem wymalować sobie markerem numer startowy na ramieniu i na łydce (zapomniałem, że wystartuję w opaskach kompresyjnych) i wróciłem do samochodu by przygotować rower. Najpierw musiałem jednak zasięgnąć języka, nie byłem bowiem pewien (wiadomo, debiutant – i tak dobrze, że nie założyłem nic tyłem naprzód), gdzie dokładnie ponaklejać numery. Opóźnienie i związane z nim oczekiwanie na wprowadzenie roweru do boksu postanowiłem wykorzystać na obejrzenie okolicy strefy zmian. Ku mojemu zdziwieniu nikt z obsługi nie potrafił odpowiedzieć mi, od którego konkretnie miejsca liczone są trzy kilometry biegu. Z pływaniem sprawa jasna. Na rower wsiada się i zsiada z niego w ściśle określonym miejscu, którego sędziowie niezwykle skrupulatnie pilnowali. Ale bieg? Ja się domyśliłem, że zawodnicy biegną od momentu zejścia z roweru, ale przecież strefa zmian do dystansu biegu się nie zalicza. Cóż, pozostało mi pozostać w niewiedzy.
Wprowadziliśmy wreszcie rowery do boksów wbiliśmy się w pomarańczowe czepki i ruszyliśmy na brzeg. Ruszyliśmy ale bez chipów startowych. Maty pomiarowe wprawdzie na trasie rozłożono, chipy jednak (podobno) nie dojechały. Dwaj sędziowie z brzuszkiem, którzy prowadzili odprawę przedstartową powiadomili nas, iż pomiar czasu odbywać się będzie przy pomocy stopera zawieszonego na szyi jednego z nich (poczułem się jakbym znowu był w liceum).

Pływanie

Start był z wody, właściwie z brzegu, w sumie to z pomostu – sędziowie mieszali się w zeznaniach. W rzeczywistości chodziło o to, ze byliśmy w wodzie ale trzeba było trzymać się pomostu – sędziujący nie mogli jednak zdecydować się jak to właściwie wyartykułować. Niemniej gwizdek w końcu zabrzmiał i ruszyliśmy w stronę środkowej boi słusznych gabarytów i w kolorze białym. Tłoku na szczęście większego nie było i udało mi się ustrzec kopniaków czy kuksańców. Problem był jedynie przy mijaniu boi – tam wszyscy przechodzili do żabki (i tak przy każdej następnej). Woda w jeziorze była przejrzysta na tyle, że widziałem koniec własnej ręki. Musiałem zatem co jakiś czas podnieść głowę, by się rozejrzeć. Poza tym starałem się trzymać równolegle do płynących obok. Zacząłem wypatrywać kolejnej boi i… Matko! Kto wymyślił czepki w tym samym kolorze co boje!? Tak poza tym płynęło mi się całkiem dobrze. Wprawdzie musiałem przejść do brania oddechu na dwa (zwykle robię to na trzy), gdyż brakowało mi tlenu, ale poza tym sensacji brak. Wychodząc z wody spojrzałem na zegarek – dwanaście minut. Nieźle – właśnie takiego czasu się spodziewałem.
Źródło: www.facebook.com/xTRIpl
T1

Dobiegłem do roweru. Wytarłem nogi, założyłem skarpetki i buty (na pedałach roweru miałem tzw. noski), koszulkę, kask i numer startowy. Miałem jednak wrażenie, że trwa to całą wieczność. Że wszyscy, którzy dotarli do boksu razem ze mną już dawno są na trasie. W rzeczywistości od momentu wyjścia z wody do momentu gdy wsiadłem na rower minęły cztery i pół minuty. W rzeczywistości niecałe, bo zgapiłem się i za późno wcisnąłem przycisk lap.

Rower

Tu zaczęły się moje kłopoty. Odpuszczenie trenowania roweru poskutkowało bólem. Nie, żeby jakimś wielkim, ale przyjemne to to nie było. Może za bardzo się spinałem, ale co miałem robić jak wszyscy brali mnie jak przysłowiową furmankę. Fakt, że też sprzęt mieli o wiele lepszy niż mój rower o konfiguracji krossowej, ale jakoś do końca samopoczucia mi to nie poprawiało. Pod koniec drugiego okrążenia zacząłem zbliżać się jednak do jadącej przede mną dziewczyny i zacząłem wierzyć, ze chociaż jedną osobę uda mi się wyprzedzić (tak dla odmiany). Udało się. I chwilę potem złapałem kołem pobocze i poleciałem lotem koszącym. Miałem jednak niesamowitą ilość szczęścia w nieszczęściu. Wyładowałem bowiem na trawie i na snopku siana, którzy przezorni organizatorzy ustawili przy znaku drogowym. Skończyło się zatem na niewielkim siniaku i kilku źdźbłach słomy na kierownicy. Uszkodzenia jednośladu również nie stwierdziłem. Ruszyłem zatem dalej. Zaraz na początku drugiej pętli wyprzedził mnie inny uczestnik i zaproponował bym ustawił się za nim. Skorzystałem – tak dotarliśmy do kolejnej nawrotki i był to (przyznaję) najprzyjemniejszy odcinek trasy rowerowej. Niestety, na owej nawrotce kolega mi odskoczył i już do końca przyszło mi raz wyprzedzać raz być wyprzedzanym przez sympatyczna triathlonistę z numerem 249, właśnie tą, którą wyprzedzałem tuż przed niefortunnym upadkiem (pozdrawiam oczywiście).

T2

Ile czasu spędziłem w T2 nie wiem niestety, bowiem przez przypadek nacisnąłem przycisk lap dwukrotnie. Nie było to chyba jedna zbyt długo, bowiem musiałem jedynie zsiąść z roweru i zdjąć kask. Jeszcze przekręcić numer startowy na brzuch, ale o tym przypomnieli mi dwaj kibicujący chłopcy (tak po 10-12 lat na oko). Ruszyłem na trasę biegową.

Bieganie

Dziwnie się biega mając w nogach i w rekach pływanie i rower. Takie trochę Ministerstwo Głupich Kroków. Tak naprawdę biegło się jednak całkiem przyjemnie. Trzy pętle z jednym stromym podbiegiem, który za chwilę zmieniał się w zbieg. W połowie każdej pętli otrzymywaliśmy od wolontariuszek szarfę, która (a właściwie które, bo w sumie były przecież trzy) miała zapewnić, ze nikt nie skończy po dwóch pętlach (przypominam, że chipy nie dojechały). Te szarfy nieco mnie stresowały bo chyba wszyscy mieli ich więcej niż ja. Mimo stresu dotarłem do końca pętli numer trzy i finiszując po piasku, przybierając tradycyjna minę cierpiętnika (muszę zdecydowanie nad tym popracować) minąłem linie mety. Rzut oka na Gremlina: 1:10:38. Udało się – ukończyłem.Wolontariuszka ucięła mi kawałek numeru startowego, druga wręczyła torbę z suchym prowiantem i mokrym piciem. Medalu nie było (choć uświadomiłem sobie to dopiero w domu).

Podsumowanie

Wnioski? Nawet fajnie było. Czy w triathlonie coś jest? Myślę, że nawet więcej niż bieganie. Czy się zakochałem? Może niekoniecznie - miłości nie będzie, ale... zostańmy przyjaciółmi. Kiedy kolejny raz? Myślę, że za rok. Ale raczej tylko wówczas, gdy dorobię się odpowiedniego jednośladu. Ot myślę sobie, że miesiące letnie mógłbym w przyszłości traktować jako epizod tri w długim sezonie biegowym. Czy tak będzie? Przekonamy się jeszcze. Czyż nie?

PS. Wpis ten dedykuję pamięci Adama "Smutnego" Pernala, pianisty Kabaretu Potem. W dniu mojego tri-debiutu Smutny przegrał swoją walkę z chorobą...

8 komentarzy:

  1. No to gratulacje! Jeszcze gdybyś podał wynik OPEN to byłby fajnie, bo nie mam odniesienia. Nie znam się ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cha-cha, najlepszy był ten fragment o zakładaniu tyłem na przód :D
    A na serio to wynik moim zdaniem bardzo dobry. Szczególnie pływanie mi imponuje - 12 minut na 600m to 20 minut na kilometr, niesamowity wynik dla mnie. Dziwne że miejsce tak odległe wyszło, to musiało być przez ten rowek - wywrotka przecież była...
    Gratulacje, jako że moje wnioski na temat tri są dość podobne (raz na rok dla zabawy) to może kiedyś razem wystartujemy. Tylko muszę to pływanie podciągnąć i zapamiętać że wzmocnienia pianki na kolanach mają być z przodu kolan :)

    OdpowiedzUsuń
  3. @Wojtek, Marcin, ostatni nie byłem. Ale zdecydowanie z tyłu stawki - 69 na 8 startujących :-)
    @Leszek, fragment o zakładaniu tyłem na przód był "ukłonem" w Twoją stronę ;-) O ile tylko dorobię się szosówki, chętnie się w przyszłości pościgam :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jakaś mega ładna musiała być ta triathlonistka, skoro wyprzedzanie zakończyło się wywrotką ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Pięknie! Gratuluję wspaniałej przygody.
    Bardzo mnie ciekawi, jak to jest po zmianach, jak się zaczyna rower albo bieganie. Chciałabym spróbować kiedyś na jakimś krótkim dystansie.

    OdpowiedzUsuń
  6. @Błażej, sam oceń ;-)
    @Emilia, po zmianach jest... dziwnie. Po wyjściu z wody trzeba się przyzwyczaić do podparcia pod nogami, a po rowerze biegnie się na nieco sztywnych nogach... Na spróbowanie dystans super sprint jest idealny, polecam :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Niezłe przygody jak na debiut - trzeba przyznać że wspomnienia są o wiele ciekawsze niż z samego biegu , żeby nie wiem jakiego :) Gratulacje Triathlonisto!

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...