- Ale skwar – zagaiła MONBŻ
- Nieee, teraz jest przyjemnie – odpowiedziałem
Nic dziwnego, że było mi przyjemnie. Ostatnie niemal dwie godziny spędziłem biegając w pełnym słońcu, przy temperaturze przekraczającej trzydzieści stopni niejakiego Celsjusza, żebrząc o każdą kroplę wody, którą próbowałem zwilżać i schładzać zarówno organy wewnętrzne, jak i zewnętrzne. W tym samym czasie próbowałem pełnić rolę prywatnego zająca dla brata, który (jak już się powyżej wspomniało) debiutował (i to z sukcesem, choć ja sam jako zając nie do końca się sprawdziłem – ale o tym za chwilę) na dystansie dwudziestu jeden tysięcy dziewięćdziesięciu siedmiu i pół metra.
![]() |
Jak samo***ka to i mina normalna być nie może, nie? |
Na początku szło nieźle. Słońce przygrzewało dziarsko, ale nam udawało się trzymać tempo. Nawet musiałem Sebastiana nieco hamować. Na każdym możliwym punkcie (oficjalnym i nieoficjalnym – bo trzeba zaznaczyć, że oprócz organizatorów również okoliczni mieszkańcy podawali oraz polewali nas wodą) staraliśmy się pić i schładzać się. Gdzieś pod koniec pierwszej pętli (pierwszej z dwóch), gdy mieliśmy za sobą jej najtrudniejszy odcinek (poza miastem, totalna pustka, prawie żadnych kibiców – normalnie patelnia) brat zaczął mi odjeżdżać (względnie ja jemu). Wtedy też wyprzedziła nas grupa prowadzona przez (oficjalnych) zajęcy na 1:45. Na początku drugiej pętli zacząłem zagrzewać Sebastiana do walki – wiedziałem, że 1:45 wciąż jeszcze jest w naszym zasięgu, nawet bez mocnego podkręcania tempa. Przejąłem też od niego tzw. nerkę, która (jak mi sam przyznał) razem z bidonem przeszkadzały mu w biegu. Tu trzeba zaznaczyć, że była to klasyczna torebka na pasku, nie zaś taka przeznaczona dla biegaczy. Faktycznie strasznie była niewygodna, ale to nie ja miałem tego dnia robić wynik, więc wziąłem to brzemię na siebie (i to jest przyjęta przeze mnie oraz oficjalnie obowiązująca przyczyna tego co się stanie za chwilę). Bidonu pozbyliśmy się w ogóle. Sebastianowi od razu poprawił się humor a w okolicach piętnastego kilometra złapał wiatr w żagle. I tempo też. A mnie… odcięło zupełnie. Przez ostatnie kilometry męczyłem się niemiłosiernie by utrzymać jako takie tempo i z przerażeniem obserwowałem tętno, które za chwilę przekroczy HRmax przy tempie wolniejszym niż trening w pierwszym zakresie. Nawet nie próbowałem już gonić brata. Wiem, że jako zając powinienem doprowadzić go do samej mety, ale uznałem, że skoro pomogłem mu przetrwać kryzys, to choć w połowie wypełniłem powierzone mi (nawiasem mówiąc, przez samego siebie) zadanie.
Jakoś dotarłem do mety, gdzie odnotowałem wynik, który okazał się lepszy jedynie od tego w moim półmaratońskim debiucie. Za to za metą, oj, co się działo za metą! Paróweczki, bułeczki, piwo (tego akurat sobie odmówiłem), swojskie jadło (czytaj: ogórki kiszone i chleb ze smalcem) ciasta drożdżowe. I tego wszystkiego ile dusza zapragnie. Aż żałowałem (ale tylko trochę), że tym razem przyjechałem z obstawą i nie mogłem tam posiedzieć dłużej.
![]() |
Przeważnie słonecznie - bardzo zabawne. A tak w ogóle to moje szacowane HRmax do niedzieli wynosiło 185. |
Na koniec dodam, że bart mój przyrodni zadebiutował na dystansie 21,097 km z czasem 1:49:21.
W najbliższą niedzielę jeszcze jeden start w kategorii Integracja i Zabawa (wynik rzecz trzeciorzędna), a potem skupiamy się (to znaczy ja się skupiam, choć pod czujnym wirtualnym okiem Trenejro) już na przygotowaniach do tego, co się wydarzy w pierwszy weekend października.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz