12 czerwca 2014

O wchodzeniu do tej samej rzeki uwag kilka

Było ciepłe czerwcowe popołudnie. Razem z MONBŻ, obiema córkami oraz bratem, świeżo upieczonym półmaratończykiem zmierzaliśmy w stronę samochodu, który zawieść nas miał w miejsce, gdzie zdecydowaną większość niedzielnego czasu (jaki nam jeszcze pozostał) spędzić na relaksie i chłodzeniu się (na wszelkie możliwe sposoby).
- Ale skwar – zagaiła MONBŻ
- Nieee, teraz jest przyjemnie – odpowiedziałem
Nic dziwnego, że było mi przyjemnie. Ostatnie niemal dwie godziny spędziłem biegając w pełnym słońcu, przy temperaturze przekraczającej trzydzieści stopni niejakiego Celsjusza, żebrząc o każdą kroplę wody, którą próbowałem zwilżać i schładzać zarówno organy wewnętrzne, jak i zewnętrzne. W tym samym czasie próbowałem pełnić rolę prywatnego zająca dla brata, który (jak już się powyżej wspomniało) debiutował (i to z sukcesem, choć ja sam jako zając nie do końca się sprawdziłem – ale o tym za chwilę) na dystansie dwudziestu jeden tysięcy dziewięćdziesięciu siedmiu i pół metra.
Jak samo***ka to i mina normalna być nie może, nie?
Założenia na ten start pierwotnie były takie, aby pomóc Sebastianowi przebiec połówke w czasie ok. 1:42-1:44 (taki czas wyszedł nam z analizy dokonań S. na krótszych dystansach). Biorąc pod uwagę upał, postanowiliśmy… nie zmieniać założeń i to zapewne był pierwszy z naszych błędów. Stwierdziłem, że pierwsze kilometry pobiegniemy w okolicach 5:00/km, a potem się zobaczy (w sensie przyspieszy).
Na początku szło nieźle. Słońce przygrzewało dziarsko, ale nam udawało się trzymać tempo. Nawet musiałem Sebastiana nieco hamować. Na każdym możliwym punkcie (oficjalnym i nieoficjalnym – bo trzeba zaznaczyć, że oprócz organizatorów również okoliczni mieszkańcy podawali oraz polewali nas wodą) staraliśmy się pić i schładzać się. Gdzieś pod koniec pierwszej pętli (pierwszej z dwóch), gdy mieliśmy za sobą jej najtrudniejszy odcinek (poza miastem, totalna pustka, prawie żadnych kibiców – normalnie patelnia) brat zaczął mi odjeżdżać (względnie ja jemu). Wtedy też wyprzedziła nas grupa prowadzona przez (oficjalnych) zajęcy na 1:45. Na początku drugiej pętli zacząłem zagrzewać Sebastiana do walki – wiedziałem, że 1:45 wciąż jeszcze jest w naszym zasięgu, nawet bez mocnego podkręcania tempa. Przejąłem też od niego tzw. nerkę, która (jak mi sam przyznał) razem z bidonem przeszkadzały mu w biegu. Tu trzeba zaznaczyć, że była to klasyczna torebka na pasku, nie zaś taka przeznaczona dla biegaczy. Faktycznie strasznie była niewygodna, ale to nie ja miałem tego dnia robić wynik, więc wziąłem to brzemię na siebie (i to jest przyjęta przeze mnie oraz oficjalnie obowiązująca przyczyna tego co się stanie za chwilę). Bidonu pozbyliśmy się w ogóle. Sebastianowi od razu poprawił się humor a w okolicach piętnastego kilometra złapał wiatr w żagle. I tempo też. A mnie… odcięło zupełnie. Przez ostatnie kilometry męczyłem się niemiłosiernie by utrzymać jako takie tempo i z przerażeniem obserwowałem tętno, które za chwilę przekroczy HRmax przy tempie wolniejszym niż trening w pierwszym zakresie. Nawet nie próbowałem już gonić brata. Wiem, że jako zając powinienem doprowadzić go do samej mety, ale uznałem, że skoro pomogłem mu przetrwać kryzys, to choć w połowie wypełniłem powierzone mi (nawiasem mówiąc, przez samego siebie) zadanie.

Jakoś dotarłem do mety, gdzie odnotowałem wynik, który okazał się lepszy jedynie od tego w moim półmaratońskim debiucie. Za to za metą, oj, co się działo za metą! Paróweczki, bułeczki, piwo (tego akurat sobie odmówiłem), swojskie jadło (czytaj: ogórki kiszone i chleb ze smalcem) ciasta drożdżowe. I tego wszystkiego ile dusza zapragnie. Aż żałowałem (ale tylko trochę), że tym razem przyjechałem z obstawą i nie mogłem tam posiedzieć dłużej.
Przeważnie słonecznie - bardzo zabawne. A tak w ogóle to moje szacowane HRmax do niedzieli wynosiło 185.
Poza pogodą, która już tradycyjnie (wprawdzie z ośmiu edycji pobiegłem tylko w dwóch, ale o pozostałych co nieco słyszałem) była nie do biegania, niemal nie było się do czego przyczepić. Organizacja perfekcyjna. Obsługa w biurze zawodów i depozytach szybka, sprawna i miła. Coś, z czym nie spotkałem się nigdzie indziej, a co widziałbym chętnie (z racji tego, że często na miejsce zawodów przybywam samotnie), czyli depozyt na rzeczy wartościowe. I atmosfera, nie zapominajmy o atmosferze, kształtowanej głownie przez mieszkańców miasta. To chyba jest specyfiką biegów w tych mniejszych miejscowościach. Nikt tu nie psioczy na zakorkowane miasto (zapewne również dlatego, że taki Grodzisk trudniej zakorkować, ale również widziałem samochody czekające na swoją kolej w uliczce przecinającej trasę biegu), za to kto żyw wspomaga biegaczy, a to podając kubek (tak tak, widziałem stoliki z parasolkami ustawione na podjeździe domku, gdzie mieszkańcy uwijali się jak w ukropie napełniając plastikowe kubki) czy butelkę wody, a to kostkę cukru, polewając wodą z węża (a nawet najzwyklejszego zraszacza do kwiatów). I doping, momentami ogłuszający doping – chwilami było tak głośno, że Sebastian stwierdził, że aż za głośno (mnie tam nie przeszkadzało, ale ja pamiętam taki doping z maratonu w Berlinie na ten przykład). Była tylko jedna łyżka dziegciu w tej beczce miodu – błąd interpunkcyjny w dacie na medalu (8.V.2014 zamiast 8 V 2014). Nie przesłania mi to jednak rewelacyjnej całości.

Na koniec dodam, że bart mój przyrodni zadebiutował na dystansie 21,097 km z czasem 1:49:21.

W najbliższą niedzielę jeszcze jeden start w kategorii Integracja i Zabawa (wynik rzecz trzeciorzędna), a potem skupiamy się (to znaczy ja się skupiam, choć pod czujnym wirtualnym okiem Trenejro) już na przygotowaniach do tego, co się wydarzy w pierwszy weekend października.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...