25 czerwca 2013

Wyzwanie 2013 - Tydzień 3

Pęcherz (łac. bulla) – w dermatologii – wykwit wyniosły ponad powierzchnię skóry, o średnicy powyżej 0,5 cm. Pęcherze to oddzielenie naskórka od skóry właściwej, wypełnione płynem limfatycznym. Powstają na skórze stóp lub dłoni w wyniku otarć, np. butów lub narzędzi, ustępują bez pozostawienia blizny. Pęcherze mogą również występować na błonach śluzowych. W piśmiennictwie angielskim na określenie pęcherzyków i pęcherzy istnieje określenie blister, nie mające odpowiednika w nazewnictwie polskim.
Źródło: Wikipedia.org
Powyższa definicja pochodzi rzecz jasna z Cioci Wikipedii. Ale czemu (czemuż to a czemuż) rozpoczynam pisanie tak drastycznie? Z dwóch powodów. Po pierwsze tak właśnie zaczął się mój dopiero co miniony tydzień treningowy (czy też, jak napisał mi ostatnio w mailu mój Trenejro (sic!), mikrocykl treningowy) - pęcherzem, który był skutkiem treningu z niedzielnego wieczora. Ale jak do tego doszło pisałem już w poście poprzednim. Po drugie, chciałbym, żeby było u mnie ja u Hitchcocka - najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie już tylko rośnie (marzyciel ze mnie).

Pęcherzem zająłem się jeszcze w niedzielę - przekłułem i zdezynfekowałem. W poniedziałek chodząc odczuwałem dyskomfort, jednak wydawało mi się, że do dnia następnego podgoi się na tyle, że przy dobrym oplastrowaniu da się pobiegać. Niestety, z poniedziałku na wtorek płyn limfatyczny zgromadził się na nowo, więc zaplanowane na wtorek podbiegi i cała ich otoczka poszły w niepamięć. Trudno pęcherz nazwać kontuzją, a jednak zatrzymał mnie w domu. Za radą Krasusa jeszcze tego samego dnia nabyłem specjalne plastry (specjalne, znaczy się 4 zł sztuka), by móc z nadzieją patrzeć w przyszłość.

Do czwartku na szczęście stopa zagoiła się na tyle, że dalszą część planu mogłem już realizować bez zakłóceń. No prawie bez zakłóceń - w czwartkowy poranek biegałem jeszcze z plastrem-za-cztery-złote-polskie na pięcie. W planie stało 14 km OWB1 plus 5 przebieżek (łącznie 15 km), wybrałem się więc do Lubonia, a dokładnie dobiegłem do Muzeum Martyrologicznego, po którego obiegnięciu zawróciłem w kierunku domu (tu mała dygresja - Skarzyńskie nie zaleca biegania OWB1 metodą Hobbita czyli tam i z powrotem). Przebieżki zrobiłem już w swoim ulubionym parku.

W piątek przyszło mi biegać wieczorem. Dzieci i Lepsza Połowa były na tyle wyrozumiałe, że wyszedłem jeszcze przed dwudziestą drugą. Wyszedłem świętować najkrótszą noc w roku. Niestety niebo było bezchmurne. Niestety, bo podobno w tak krótkie noce można obserwować ciekawe zjawisko odbijania przez chmury światła słonecznego docierającego z drugiej (tej oświetlonej) półkuli. Zatem przy bezchmurnym niebie przebiegłem zaplanowane 12 km w OWB1. Na zakończenie, już w domu, wykonałem jeszcze zestaw dla początkujących Spartan (w 6 minut 17 sekund).

Na bezchmurne niebo nie mogłem liczyć w niedzielę. Mało tego, właśnie gdy skończyłem rozgrzewkę zaczęło padać. Po chwili deszcz zamienił się w oberwanie chmury. Zanim dobiegłem do Lasu Marcelińskiego byłem już dokładnie cały mokry. No może oprócz skarpet. Ale i to wkrótce uległo zmianie. Padało tak mocno, że ścieżki zamieniły się w szlaki wodne - jedna wielka kałuża, czyli (z punktu widzenia wojskowego) akwen wodny nieregularny bez znaczenia strategicznego. Dla mnie strategiczne znaczenie pojawiło się o tyle, że nie przepadam za chlupotaniem wody w butach, którego tym razem uniknąć się nie udało. Wytrwałem jednak do końca (bo i cóż ja miałem do stracenia - i tak już byłem przemoczony do tzw. suchej nitki) i nabiegałem swoje 16 km w OWB1 (tym razem po pętli). Nie wiem tylko czy to kwestia chłodzenia, ale tempo wyszło mi całkiem żwawe (przy tym tętnie), bo 5:47/km.

Reasumując - plan na mikrocykl zrealizowany w 3/4 (licząc w tzw. wyjściach). Cztery godziny dwadzieścia minut w ruchu (nie licząc truchtów i rozciągań) i czterdzieści trzy kilometry (taki maraton z haczykiem) w nogach. Ciekawe czy w przyszłym (znaczy się w bieżącym) uda mi się wreszcie wyjść cztery razy?

1 komentarz:

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...