18 maja 2015

O pobożności i opłacalności uwag kilka

Zwolnić, by przyspieszyć? Czasem tak właśnie trzeba!
Ostatni tydzień, a właściwie ostatnie kilka (konkretnie cztery) dni starego oraz pierwsze kilka (dokładnie trzy) nowego miesiąca to już, że tak użyję języka młodzieży (oczywiście achtejdzisiejszej) luz pełen. Ale co się dziwić!
Tak zakończyłem swojego ostatniego posta, który podsumowywał kwiecień. Domniemany brak zdziwienia wynikać miał oczywiście z regeneracji po maratonie. Ale zaraz też trzeba było trochę śruby dokręcić, bo kolejny start za pasem. Już w czternaście dni po maratonie miałem bowiem powalczyć o kolejną życiówkę na dystansie dziesięciu kilometrów. Chociaż z tym dokręcaniem śruby znowu tak nie szaleliśmy - jeden trening jakościowy (dwusetki), bo jeszcze kiedyś trzeb świeżość złapać, czyż nie?

Bieg w Swarzędzu - bowiem dycha miała być w ramach 4. biegu 10 km Szpot Swarzędz - okazała się jednak nie lada wyzwaniem logistycznym. Bowiem MONBŻ wybyła na weekend do Wrocławia, a ja zostałem na gospodarce. Sam z dziećmi. Na szczęście w takich okolicznościach można liczyć na KiZK (Krewnych i Znajomych Królika - ze wskazaniem na znajomych). Córkę Starszą udało się sprzedać już w sobotę, na okoliczność nocowania u koleżanki (to jest coś, co rodzice lubią najbardziej - a szczególnie rodzice strony nocującej). Córka Młodsza zaś udała się ze mną do Swarzędza (chociaż - co jest oczywiście normą - trzeba ją było wołami z łóżka o ósmej wyciągać; jakbym ja chciał pospać, wstała by o szóstej), gdzie szybko przejęła występująca tego dnia w roli kibica Ciocia Kasia, a ja trafiłem na przedstartową rozgrzewkę. A potem na sam start.
Takie wsparcie na trasie to ja lubię. Takie wsparcie to ja rozumiem!
(Zdjęcie: Adrian Wykora; Źródło: Głos Wielkopolski)
Nie wiem jak to się stało, ale na swarzędzką dychę dotarłem po raz pierwszy. Trasa reklamowana była jako jedna z najszybszych w Polsce i - choć do płaskich nie należy - trzeba przyznać, że chyba coś w tym jest (nie uprzedzajmy jednak faktów). Ponoć, z uwagi na rosnącą liczbę uczestników (a propos - od tygodnia to właśnie bieg w Swarzędzu jest najliczniejszą dychą w Wielkopolsce) początek trasy przeniesiono na najszerszą ulicę w mieście. I trzeb przyznać, że na początku faktycznie było szeroko i można było spokojnie złapać swoje tempo. No właśnie tempo. Tempo wynikało ze strategii, która tym razem była  prosta jak równik na ściennej mapie świata - Trenejro nakazali (sic!) od początku trzymać tempo ok 3:58/km (pisałem już, że celem było to, do czego na Maniackiej zabrakło kilkunastu sekund?), a na ósmym kilometrze zamknąć oczy i do mety. A zatem, uwzględniając fakt, iż Gremlin przekłamuje tempo chwilowe średnio o dwie sekundy na kilometr (tak mi przynajmniej wyszło z obliczeń), starałem się pilnować tempa 3:56. Pierwszy kilometr tak właśnie wyszedł. Na drugim trzeba było pokonać pierwszy z wiaduktów. A propos - wiedzieliście, że istnieją dwa rodzaje wiaduktów: górą i dołem (oczywiście sposób postrzegania zależy id tego, na którym z przecinających się szlaków komunikacyjnych się znajdujemy)? I właśnie takie dwa znalazły się na trasie biegu. Z tym, że oba musieliśmy pokonać dwukrotnie. Pierwszy wiadukt - dołem (pod drogą krajową nr 92) - na drugim kilometrze. Najpierw mocno w dół a potem podbieg, taki podbieg brany z rozpędu. Na kolejny wiadukt - tym razem górą (nad torami kolejowymi) dotarliśmy już na kolejnym (trzecim czyli) kilometrze. Ta też spotkałem SSBM* wspomnianej powyżej Kasi, który w zastępstwie nie całkiem jeszcze zdrowej żony, biegł sobie może nie rekreacyjnie, ale nie na sto procent swoich niemałych możliwości.

Kolejne kilometry to poniekąd zwiedzanie południowej części Swarzędza - trochę zakrętów, kilka rond oraz całkiem sporo charakterystycznych dla niewielkomiejskich biegów kibiców. Tempo niemal jak po sznurku aż do szóstego kilometra. Na siódmym zaczyna być ciężko (kryzys to może zbyt duże słowo, a może i nie). Na moje szczęście mniej więcej w tym momencie po raz kolejny znajduje mnie Paweł (tym razem on mnie, a nie my siebie) i zaczyna mnie ciągnąć. Wracamy na wiadukt górą - mniej więcej na górze właśnie znajduje się znacznik ósmego kilometra. Paweł każe mi już się nie odzywać i trzymać tempo (osłania mnie też przed wiatrem). Pomny zleceń Trenejro co do tego, ca ma się dziać po ósmym kilometrze, zamykam się, przestaję w ogóle patrzeć na Gremlina i biegnę. Okolice znacznika z cyfrą 9 to raz jeszcze siodło pod trasą Poznań-Września. Tu popełniam mój największy błąd podczas tego biegu - na podbiegu skracam krok i nieco zwalniam. A przecież to było raptem kilometr przed metą - trzeba było cisnąć!
Nawet po tętnie widać, że walka była!
Na szczęście ostatni kilometr jest mocno z górki. Cały peleton naturalnie przyspiesza. Mnie jednak, dzięki motywacji Prywatnego Pacemakera (Tego triatlonistę wyprzedź!), udaje się kilka osób wyprzedzić. Tuż przed stadionem mijamy osobistych kibiców, których na szczęście udało mi się nie przeoczyć. Również Córka Młodsza wyłapała mnie z tłumu (podobno były sprzeczki czyj tata oto właśnie przebieg, a przecież były oba). Na stadionie walczę ostatkiem sił, ale wciąż motywowany (Jeszcze tę dziewczynę!) wciąż wyprzedam. Mijam metę i padam na przysłowiowy pysk (nie do końca dosłownie, ale na pewno w przenośni). Późniejszy esemes potwierdzi to, co widzę na wyświetlaczu Gremlina - 0:39:14. Właśnie przekroczyłem granicę, która jeszcze kilka lat temu leżała w sferze tzw. pobożnych życzeń. Okazuje się, że pobożność popłaca!
Źródło: endomondo.com
Byłbym zapomniał - w sobotę obudziłem się z bólem gardła i kaszlem. Przez większość dnia zastanawiałem się co będzie z tej całej walki o nowe PB. Doszedłem jednak do wniosku, że biegnę - w najgorszym wypadku się nie uda. Jak widać udało się, choć z dużą dozą prawdopodobieństwa w ten sposób się doprawiłem bo od tygodnia charczę jak Grzesiuk w ostatniej części autobiograficznej trylogii. Odpoczywam też od biegania niestety. Ale, jakkolwiek niemądrze i nieedukacyjnie to zabrzmi, warto było!

*Dla niewtajemniczonych: Super Szybko Biegającego Męża

3 komentarze:

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...