Tak w ogóle to pierwotnie w planach była wytrzymałość tempowa -–dziesięć razy jeden kilometr. Ale wyprosiłem, żeby mógł pobiec w Grand Prix City Trail. W końcu brakowało mi tego jednego startu, by po raz pierwszy od 2010 roku zostać sklasyfikowanym. Stanęło zatem na biegu nad Rusałką.
![]() |
Chyba rodzi się jakaś nowa moda - zdjęcie grupowe przed startem (foto: Tomasz Szwajkowski) |
Zgodnie z zaleceniem Trenejro, pierwszy kilometr miał być w tempie ok. 4:10-4:15/km. I był. Gdy mijałem tablicę z oznaczeniem pierwszego kilometra, stoper pokazywał czas 4:14. Kolejne miały być tylko szybsze. I też były. Drugi w (zdaje się) ok. 4:10, trzeci - choć, z uwagi na najwyższe na rasie wzniesienie i związany z nim podbieg, najtrudniejszy - mniej więcej tak samo szybko. A czwarty pewnie jeszcze szybciej. Na ostatnim skupiłem się na obmyślaniu strategii podkręcania tempa. Kiedy wyprzedziłem już wszystkie dziewczyny, które do tej pory biegły przede mną (nic tak nie działa na faceta jak uganianie się - w tym wypadku dosłownie - za płcią piękną) zacząłem odliczać wirtualne okrążenia stadionu, jakie pozostały mi do pokonania, by na ostatnich metrach wdać się w brawurowy pojedynek z innym finiszującym biegaczem. Dodajmy, że pojedynek wygrany. Za metą Gremlin pokazał czas okrążenia 0:20:34. W wynikach widnieje czas netto 0:20:36. Tak czy owak życiówka poprawiona, nawet ta nieoficjalna z międzyczasu z Maniackiej zeszłego roku (no nic nie poradzę, że piątek jest jak na lekarstwo).
Za linią mety róży wprawdzie nie dostałem (choć rozdawali - nie wiedzieć czemu tylko płci pięknej…), załapałem się za to na tradycyjną drożdżówkę (City Trail to taka moja biegowa dyspensa na zjadanie drożdżówek w poście) oraz herbatę. Chip oddałem, numeru nie. W końcu to ostatni bieg cyklu i numer można było legalnie zabrać na pamiątkę (powędrował zatem na plecy). Zjadłem, wypiłem, wymieniłem powitanie z biegnącym Marcinem (myląc go przy tym z jego bratem Darkiem - cóż za faux-pas), aż minęło ustalone osiem minut i ruszyłem do dalszej części treningu. Tak właśnie - była dalsza część treningu.
Trenejro obmyślił sobie, by oprócz biegu na piątkę zaaplikować mi choć część pierwotnie planowanej wytrzymałości tempowej. Miałem zrobić ledwie (a może aż) trzy tysiączki w tempie 4:00-:4:05/km. Nie byłem nawet pewien czy dam radę. Dałem na szczęście - wyszło odpowiednio 4:00, 4:02 i 3:59. Normalnie jest moc! Aż mi zaczęła chodzić po głowie piosenka z Krainy lodu (kto zgadnie która?). Dobre samopoczucie podtrzymał fakt, iż w drodze powrotnej, choć wybrałem trasę ze zdecydowanie większą ilością skrzyżowań, ani razu nie musiałem się zatrzymywać na światłach.
Na zakończenie dodam dla pewności, że zostałem sklasyfikowany w cyklu City Trail i zdaje się, że nawet medal za te cztery starty, w tym jeden z życiówką, dostanę. Nie wiem tylko jak go odbiorę, bowiem gdy będzie się rozpoczynać ceremonia zakończenia cyklu ja będę z Córką Starszą na basenie. Coś wymyślę. Chyba...
Gratulejszyn! :D Toż to piękny czas! Piękny trening! I w ogóle wszystko pięknie Tobie wyszło :D
OdpowiedzUsuńGraty Bartek! Niech Cię tylko Trenejro nie zajedzie ;) pozdrówka :)
OdpowiedzUsuńOoo biegłeś po 4:10 i miałeś jeszcze przed sobą jakieś dziewczyny? To chyba jakieś urodzone antylopy były :P
OdpowiedzUsuń@Biegająca Matko, na szczęście kolano trochę pobolewa, więc wiem, że to nie sen ;-)
OdpowiedzUsuń@tete, po to go mam, żebym SAM się nie zajechał :-)
@Fitnesowiec, no bez przesadyzmu. Przede mną na mecie były cztery panie. Ale były na tyle szybkie, że nawet ich pleców nie dane było mi oglądać.