Jaki czerwiec Anno Domini 2014 był każdy widzi. To znaczy widział. I wie. Nie było aż tak ciepło jak to czasem w czerwcu bywa. Pomijając oczywiście weekend, na który przypadał półmaraton w Grodzisku. Tylko że oni tam temperaturę
trzydzieści plus mają w pakiecie startowym. Ale, ale – ja tu schodzę na wątek pogodowy, a o bieganiu miałem pisać. Konkretnie o moim bieganiu. A konkretnie to o moim bieganiu w czerwcu.
 |
Nieregularność. Nieregularność widzę. To normalne po roztrenowaniu... |
Biegania w czerwcu było niewiele. Ale co się dziwić. Jego (tego czerwca) pierwsza połowa to końcówka wiosennego rotrenowania. Niemniej na ten właśnie okres miałem zaplanowane dwa starty -
Półmaraton Słowaka oraz
XLPL Ekiden. Druga to z kolei spokojne wprowadzenie w to, co treningowo ma się wydarzyć aż do momentu, gdy stanę na starcie swojego kolejnego maratonu. Naprawdę spokojnie, bo dzienny kilometraż nie przekraczał dwunastu a tygodniowy kilometrów trzydziestu sześciu. Przynajmniej z założenia tak miało być, bo w partktyce porobiło się tak, że po ekidenie cztery dni nie biegałem wcale i potem próbowałem trochę nadrabiać. I ostatecznie wyszło tak, że w ostatnim tygodniu biegałem aż pięć razy (zrobiwszy w poniedziałek trening zaplanowany na poprzedzającą go niedzielę). W każdym bądź razie przez owe dwa tygodnie biegałem sobie pierwszy zakres i raz w tygodniu kilka przewietrzających (sic!) przebieżek. Laba normalnie. Uwzględniając to wszystko nabiegane przez cały miesiąc sto czterdzieści sześć kilometrów (najmniej od listopada 2013) ani nie szokuje, ani nie dołuje.
 |
Przyjmujemy optymistycznie tendencję wzrostową od lipca |
Ale w czerwcu były jeszcze dwa wyzwania. Pierwsze budzikowe. Niewiele z tego wyszło, ale walczę dalej. Drugie żywieniowe. Tu poszło
nieco o niebo lepiej. Dzielnie trzymałem się swoich postanowień. Może nawet trochę za bardzo (ale chciałem sprawdzić swoją silną wolę) - odmówiłem Mojej Od Niedawna Biegającej Żonie nawet lodów domowej roboty (MONBŻ zaszalała i nabyła drogą kupna maszynę do lodów) i placka na pełnoziarnistej mące, upieczonego na Dzień Mamy i Taty w przedszkolu. Sześciopaka wprawdzie wciąż nie widać, ale osobiście nie łudziłem się i nie spodziewałem takich efektów zaledwie po miesiącu. Ale za to (tadam) waga poszła w dół o kilogram, a zawartość tkanki tłuszczowej w organiźmie również w dół i również o jeden, tyle że procent. I w tym wypadku walczę dzielnie dalej.
Nie zapominajmy o jeszcze jednym wąznym wydarzeniu czerwca. O niedzielnym (a mamy tu na mysli ostatnią niedzielę czerwca) kibicowaniu nad Maltą. Ale co się tam działo przeczytacie na blogach
Krasusa,
Błażeja,
Wybieganego i oczywiście
Biegającej Matki. To oni tam biegali - ja się tylko przygladałem.
O nie, szanowny kolego. To nie było tylko przyglądanie, to było aktywne kibicowanie oraz monitorowanie trasy i przeciwników! Kto mi powiedział, że zaraz będę dziesiąty, huh?:)
OdpowiedzUsuńCzasem trzeba zluzować :) A jakie plany na jesień?
OdpowiedzUsuńJeśli nie ma żadnych konkretnych biegów, do których się przygotowujemy to taki plan treningowy jest dobry. Jednym ominiętym treningiem, w dodatku nadrobionym, bym się tez nie przejmował. Zdarza się. Czasami nam coś wypadnie, naprawdę ważniejszego i już po treningu.
OdpowiedzUsuńGratuluje spadku wagi. Aby tak dalej, a widoczne efekty przyjdą same. Dla pocieszenia powiem, że najgorsze są początki.
Pozdrawiam:)