10 kwietnia 2014

O Półmaratonie Hankowym uwag kilka

W końcu! W końcu się udało. Po trzech latach przerwy udało mi się pobiec w półmaratonie na własnym podwórku. W roku dwa tysiące dziesiątym, w trzeciej edycji Półmaratonu Poznańskiego (pisałem już, że nie lubię oficjalnej nazwy biegu – ni to polskiej, ni to angielskiej?) debiutowałem na dystansie dwudziestu jeden kilometrów. Dawno i nieprawda chciało by się powiedzieć. Dość wspomnieć, że biegłem w dresie… Rok później, jak i w roku ubiegłym, poznańska połówka przypadała na tydzień przed moim wiosennym startem maratońskim, a ponieważ nie należę do tych, co w lokalnych imprezach biorą udział bez względu na okoliczności (czasem trochę tego żałuję), w obu przypadkach zabrakło mnie na starcie. Dwa lata temu byłem już zapisany i opłacony. Ba prawie zdążyłem odebrać numer startowy. Ale prawie robi dużą różnicę. W piątkowy poranek Ślubna obudziła mnie słowami: Nie chcę psuć Twoich planów maratońskich, ale chyba rodzę... – z moim numerem pobiegł ktoś inny (oficjalnie – w jeden dzień udało się załatwić formalności przekazania numeru i to za pięć dwunasta; w tym roku podobno było to już awykonalne). Od tamtej pory na ten bieg zwykliśmy mawiać Półmaraton Hankowy.
Być może dlatego stresowałem się tym razem tak, jak dawno nie stresowałem się przed żadną połówką. Ze dwa razy budziłem się w nocy – żeby zająć czymś myśli wizualizowałem sobie przebieg trasy. Za każdym razem zasypiałem na powrót jeszcze przed piątym kilometrem.

Już w realu czyli na ul. Arcybiskupa Baraniaka, ustawiłem się, wciąż jeszcze nieco zestresowany, w przydzielonej mi strefie B, czyli dla zawodników z rekordem życiowym między 1:30 a 1:40. Nie zdziwił mnie widok osób przypisanych do strefy E (wprawdzie ochrona pilnowała wejść do stref, sęk w tym, że ludzie wchodzili nie tylko przez wejścia). Zdziwił mnie tylko widok baloników na 1:40 w strefie A (czyli w strefie dla zawodników z życiówką poniżej 1:30). Mój błąd polegał na tym, że pozostałem na zdziwieniu i nie zareagowałem odpowiednio, a odpowiednią reakcją byłoby przesunięcie się do przodu (nauczka na przyszłość – ustawiać się zawsze przed zającami prowadzącymi na czas wolniejszy od planowanego przeze mnie).
Pierwszy kilometr - o dziwo, na zdjęciu tłoku nie widać (Źródło: mmpoznan.pl)
Tłok na starcie uniemożliwił niestety wejście w planowane tempo od pierwszego kilometra. Na drugim też się nie udało. Do tego przegapiłem pierwsze dwa znaczniki kilometrów, więc tak naprawdę w ogóle trudno było mówić o pilnowaniu tempa (jak wiadomo odczyty tempa chwilowego z dżipiesa niekoniecznie grzeszą dokładnością). Na trzecim kilometrze udało mi się wyprzedzić grupy biegnące na 1:40 oraz na 1:35, pomstując jednocześnie w duchu na pace-makerów, którzy w moim przekonaniu tak beznadziejnie, utrudniając życie innym, ustawili się na starcie. Jak się później dowiedziałem od jednego z nich, ustawili się tak kierując się przygotowanymi przez organizatorów oznaczeniami (nie wiem czym ci się kierowali). Oznaczenia trzeciego kilometra na szczęście nie przegapiłem i zlapowałem pierwsze trzy hurtem. Trzynaście minut i dwadzieścia trzy sekundy. Średnie tempo 4:27/km – o cztery sekundy za wolno (w stosunku do założonej startegii). Ponieważ zrobiło się luźniej, postanowiłem nieco przyspieszyć. W praktyce wyszło nawet za bardzo, bowiem kolejne dwa kilometry przebiegłem odpowiednio w cztery minuty dwanaście oraz w cztery minuty i dziewiętnaście sekund. Potem tempo znów mi spadło i aż do końca jedenastego kilometra utrzymywało się 4:27-4:29. I za każdym razem powtarzałem sobie Za wolno! i starałem się przyspieszać (szczególnie na znaczniku kilometra dziesiątego, bo wtedy w ogóle miałem przyspieszyć). Bez skutku. Dwunasty kilometr przebiegłem o niemal dziesięć sekund szybciej, ale to akurat przypisywał bym stromemu zbiegowi na Wspólnej (pozdrawiamy fanów seriali). Trzynasty już wrócił do normy, czyli okolic 4:30 niestety. Trzynasty kilometr to kolejna próba przyspieszenia (częściowo udana) i pierwszy prywatny kibic na trasie (Malwa, pozdrawiam). Na czternastym kilometrze wydawało mi się, że biegnę całkiem szybko. I miałem rację – wydawało mi się. Spojrzenie na Gremlina przy tabliczce z napisem 15 km sprawiło, ze omal się nie zatrzymałem z wrażenia – cztery minuty i trzydzieści siedem sekund. Najwolniejszy kilometr na całej trasie. I to na płaskim. Czyżby to przez punk odżywczy? Ale żebym zwolnił aż tak. No nic - powiedziałem sobie – co było to było, teraz trzeba przyspieszyć na poważnie. Tym razem zaczęło wychodzić. Kolejne dwa kilometry na poziomie 4:20. Na szesnastym kilometrze spożyłem drugi żel i spotkałem brata oraz twórczynię logo niniejszego bloga. Brat podał mi wodę, a ja z wrażenia zamiast się nią oblać, wypiłem dwa łyki i wyrzuciłem. Kolejne dwa kilometry o dziesięć sekund szybsze. Gdzieś na wysokości Mostu Rocha poczułem, że biegnę już na końcówkach energii. Przebiegając przez skrzyżowanie z ul. Jana Pawła II krzyknąłem jeszcze do kibiców (a było ich tam całkiem sporo), że jest nam ciężko i potrzebujemy ich dopingu. Zadziałało – na moment zrobiło się naprawdę głośno (oj, żeby tak było na całej trasie). Rzut oka na stoper na dwa kilometry przed metą pozwolił mi ocenić, że mam jeszcze cień szansy na zejście poniżej 1:32. Niestety przedostatni kilometr był dość pofałdowany i urwał mi kilka sekund. Ale ostatni już na maksa – tempo poniżej czterech minut na kilometr. Nabrawszy rozpędu na ostatnim zbiegu wpadłem na metę i spojrzałem na zegarek – 1:32:21. Esemes który przyszedł kilkadziesiąt minut później podał mi dokładnie ten sam czas netto. I taka właśnie jest moja nowa życiówka na dystansie półmaratonu.
Błogosławiony Między Łukaszami. W nieśmiertelnym dresie - tak, tym, w którym pobiegłem cztery lata temu.
(Foto: Dorota K.)
Ponad sto czterdzieści sekund urwanych z rekordu życiowego cieszy. Niemniej pewien niedosyt pozostał. Mam niejsne odczucie, że gdyby od początku udało mi się trzymać strategii, mój wynik na mecie mógłby się zaczynać od 1:31. Z drugiej strony nie mogę mieć pewności czy wówczas zachowałbym aż tyle siły na koniec. No nic - na przyszłość muszę pamiętać o dopowiednim ustalaniu się. Wprawdzie będzie to dla mnie kłóopotem, jeśli będzie to ode mnie wymagało ustawienia się w strefie innej, niż mnie przydzielono (za uczciwy jestem, no - cytując klasyka, czuję, że postępuję szlachetnie ale bez sensu). Jest na to jedno rozwiązanie - złamać 1:30 i nię będę się już musiał martwić. I taki jest plan na jesień. Damy radę?

6 komentarzy:

  1. :) Ja się zarżnęłam przez pierwszy kilometr. Zające na 2:00 wyprzedzali tłumy w tempie 5:17-5:23 o zgrozo!
    Życióweczki gratuluję!

    OdpowiedzUsuń
  2. Czasem nawet ustawienie się poprawne nie pomoże, bo durni ludzie pchają się do przodu.. pewnie w tym tłoku musiałeś szarpać tempo i stąd potem trudno Ci było przyśpieszyć. A na 1:30 jeszcze przyjdzie czas!

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję życiówki! I myślę, że 1:30 na jesieni połamiesz bez problemu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Daj radę :) gratuluję czasu!

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratuluję super czasu! czy dasz radę na jesień? A czemu nie, jak dla mnie w ogóle nie ma wątpliwości, jest wszak dopiero początek sezonu:)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...