11 marca 2013

Futás hajnalban

Mało brakowało, a miniony tydzień okazałby się historycznym pod kątem mojego biegania. Jeszcze do sobotniego popołudnia wszystko wskazywało na to, że liczyć on będzie cztery jednostki biegowe. Ostatecznie życie, czy też szeroko rozumiany los, pokrzyżował te plany. Ale jak to się stało, że prawie (a jak wiemy z pewnej kampanii reklamowej, prawie robi dużą różnicę) do tego doszło? Wszystko przez kolejny ultramaraton samochodowy...

W poniedziałek po raz kolejny prawie cały dzień spędziłem w aucie - od jedenastej do dwudziestej drugiej. Na szczęście jedynie trzy z tych jedenastu godzin w charakterze kierowcy. A wszystko przez to, że służbowo wyjechałem byłem do kraju naszych bratanków, czyli do Węgier. Kolejne dwie noce miałem spędzić w hotelu położonym nad samym brzegiem Balatonu, więc czyż można było przepuścić taką okazję do pobiegania w niewątpliwie pięknych okolicznościach przyrody (i tego... i niepowtarzalnych)? A czyż można było pozwolić sobie by nie pobiegać tak dwa razy, dzień po dniu?

Pierwszego poranka zerwałem się jeszcze przed świtem, dzięki czemu pod koniec rozgrzewki mogłem podziwiać jak okrąg słoneczny unosi się nad taflę jeziora. W planach miałem rytmy - sześć razy po sześć minut w strefie 5a. Próbowałem za wszelką cenę biec jak najbliżej brzegu, niestety, inaczej niż u nas, jezioro w nadbrzeżnej miejscowości jest zagrodzone przylegającymi jedna do drugiej działkami, na których a to hotel, a to yacht club. I tak kilka razy musiałem zawracać po tym, gdy w biegłem w ścieżkę, która, wydawało mi się prowadzić będzie wreszcie brzegiem jeziora, ale zawsze kończyła się furtką lub bramą (oczywiście zamkniętą). Dopiero na drugi dzień, gdy wybiegłem poza miejscowość, w której przyszło mi pomieszkiwać, mogłem pobiec naprawdę samym brzegiem. Zaobserwowałem też ciekawe zjawisko pogodowe. Na początku treningu temperatura była dosyć nieprzyjemnie niska - szybsze odcinki musiałem biec z buffem na twarzy. Gdy tylko poranne słońce zaczęło delikatnie przygrzewać, temperatura odczuwalna wzrosła co najmniej o kilka stopni - nagle zrobiło się ciepło i przyjemnie. I jeszcze jedna ciekawostka - ponieważ przedpołudnie miałem wolne, mogłem pozwolić sobie na nie lada luksus. potreningową drzemkę!
Kolejnego dnia na taki rarytas już liczyć nie mogłem, mało tego, by zdążyć na śniadanie i początek zaplanowanego spotkania musiałem wstać o godzinę wcześniej. Tym razem miałem zatem kończyć trening przy wschodzie słońca. Tym razem trening stanowił tzw. podtrzymanie, czyli godzinę spokojnego biegu (większość w dolnej połowie strefy drugiej, rozgrzewka i schłodzenie w pierwszej). Wybrałem metodę "przed siebie i z powrotem" i dzięki temu (jak już wspomniałem wcześniej) udało mi się pobiec praktycznie samym brzegiem jeziora. Chociaż musiałem też raz jeden zawracać spod bramy. Niestety, na zakończenie treningu nie dane mi było podziwiać wschodu słońca w pełnej krasie. W tym miejscu widnokręgu, w którym miała pojawić się czerwona tarcza centralnej gwiazdy naszego układu (ktoś go jeszcze tropi?), zadomowiła się jedna, acz sporych rozmiarów chmura.
W czwartek, już w Polsce udałem się z kolei na basen. Kontynuując swoją pracę nad wydłużaniem dystansu, po rozgrzewce pokonałem sześć razy po sto metrów stylem dowolnym (popularnym kraulem czyli). Na koniec jeszcze schłodzenie i zainspirowany filmem, w którego posiadanie wszedłem dzięki uprzejmości Bo, zrobiłem jeszcze dwa baseny tzw. supermena, czyli pierwszego kroku do opanowania metody Total Immersion. Razem zatem jeden kilometr i pięćdziesiąt metrów.

Kolejny trening planowałem na piątkowy wieczór. Okoliczności rodzinne sprawiły, że zamiast tego wstałem wcześnie w sobotę, by nabiegać szesnaście krótkich (30 sekund na tyleż samo odpoczynku) interwałów maksymalnej wydolności tlenowej. A skoro trening był w sobotni poranek. Najdłuższy trening tygodnia mógł wypaść najwcześniej (i najpóźniej zarazem) w niedzielny wieczór. I tak pół soboty głowiłem się jak go pobiec (miałem połączyć wytrzymałość siłową z aerobową) - ostatecznie postanowiłem pobiec długi interwał tempowy, a po nim długie interwały maksymalnej wydolności tlenowej. Niestety w sobotnie popołudnie zaczęło mnie drapać w gardle. W niedzielny poranek drapało jeszcze bardziej. Na szczęście w ciągu dnia przeszło, za to przeszło również w katar. Wahałem się zatem czy może nie pobiec po prostu długo, acz spokojnie. Ostatecznie obawa przed doprawieniem się mroźnym powietrzem wzięła górę i dwie godziny niedzielnego wieczoru (a właściwie to już nocy) spędziłem na rowerze oglądając kolejny film wojenny.

Ostatecznie tydzień zamknął się zatem tylko trzema jednostkami biegowymi. Za to sześcioma godzinami treningu w ogóle, na co złożył się dystans 29,16 km biegiem, 1,0 km w basenie i 57,29 (wirtualnych) kilometrów na rowerze (mój prywatny rekord długości jazdy). Za to kolejny tydzień będzie już tygodniem startowym. W odróżnieniu jednak od roku minionego Maniacka zapowiada się chłodno. A nawet zimno. A Wy, startujecie gdzieś w najbliższych dniach?

2 komentarze:

  1. Dobrze, że w tym Maniacka już po nowej (miejmy nadzieję czarnej) w większości miejskiej trasie, bo odcinek nad Maltą może być trudny. Na piątek zapowiadają odwilż, w nocy chwyci mróz i lodowisko gotowe.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czy dobrze widzę, że nad Balatonem nie było śniegu? Szczęściarz :) Starty w najbliższych dniach? Miałam pobiec testowo w GPW na Kabatach, ale mowy nie ma, żeby mnie ktoś namówił na ściganie się na dychę po zaśnieżonych duktach. Zatem robimy z mężem dwuosobowe zawody po asfalcie - mamy już wybraną pętlę i teraz tylko pozostaje jej kibicować, żeby do niedzieli odśnieżyły ją siły ludzkie albo Matka Natura. Mąż będzie zającem, więc wygraną mam w kieszeni ;)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...