2 tygodnie "do"
Wtorek: basen
Korzystając z okazji, iż nocowałem w hotelu, który ma w swej ofercie również pływalnie, z rzeczonej oferty skorzystałem. Bez "szarpania" przepłynąłem dwadzieścia długości basenu (25-metrowego), co zajęło mi dokładnie 15 minut. Kolejny kwadrans spędziłem w jacuzzi.
Środa:
Miał być trening szybkościowy i w sumie był - tylko w nieco innej formie. Ponieważ miałem wziąć udział w badaniach prowadzonych przez PAN nad wpływem zmęczenia na serce, w środę zrobiono mi próbę wysiłkową na bieżni mechanicznej (napiszę na ten temat coś więcej, gdy otrzymam pełne wyniki z próby). Ostatecznie nie doszło do pełnych badań, gdyż poza mną nie zgłosił się nikt więcej spośród biegnących maraton w stolicy Wielkopolski. Ale kolejna okazja wzięcia udziału w badaniach ma być w przyszłym roku. W każdym bądź razie próbę, krótką acz wyczerpującą (jeszcze nigdy pot tak się ze mnie nie lał - dosłownie) "zaliczyłem" sobie jako trening.
Piątek: 10K run; 3K easy, 5K @ ST pace, 2K easy
Z kolei z czwartku na piątek nocowałem w Gdańsku. Szkoda by było nie skorzystać z okazji, by pobiegać brzegiem morza (zwłaszcza, że hotel był bardzo blisko nabrzeża). W piątek przed śniadaniem wskoczyłem zatem w buty i wyruszyłem na północ. Nie biegałem samym brzegiem (bieganie po plaży raczej do przyjemnych nie należy, o czym już onegdaj pisałem), lecz od plaży cały czas dzieliła mnie jedynie wąska wydma. Ruszyłem w stronę Sopotu, dobiegłem do molo i właśnie na nim Gremlin pokazał mi połowę zaplanowanego dystansu - a zatem w tył zwrot i do Gdańska. Przy okazji stwierdziłem, że całkiem szybkie to koje "szybkie" tempo, bo udało mi się przegonić dwie panie na rowerach.
Niedziela: 16K @ MP
Niedzielny trening był "powyborczy" - gdy ubierałem buty akurat podawali pierwsze sondażowe wyniki. Ponieważ miałem zaplanowane "tylko" 16 km, udałem się do parku, w którym zwykle robię treningi do dziesięciu kilometrów. Szczęśliwie udało mi się nie dostać kręćka i cieszyć się tempem. Trochę mi tylko ręce zmarzły.
1 tydzień "do"
Organizacyjnie ostatni tydzień nie wyszedł najlepiej i udało mi się "wyjść" dopiero w czwartek rano. Tym razem we Wrocławiu - de facto biegałem po parku, przy którym wypadał bodajże dwudziesty kilometr Maratonu Wrocławskiego (na którym jeszcze nie cierpiałem katuszy). Trening naładował mnie optymizmem, stwierdziłem bowiem, że nogi rwą się mocno do przodu i musiałem się wręcz hamować, by utrzymywać tempo, które podawał mi Gremlin. Sześć czterysetek z przerwami na tym samym dystansie, doliczając wstęp i zakończenie, dało ł,ącznie 10,8 km.
Teoretycznie mogłem jeszcze wyjść w piątek na tą piątkę (piątkowy piątek - trzeba było jeszcze na Piątkowo pojechać), ale stwierdziłem, że już dam sobie tzw. luz i pobudzę głód biegania na niedzielę...
litości Bartek:) he,he.... dziel się wrażeniami nie bądź taki ;)jeszcze raz wielkie brawa i gratulacje!
OdpowiedzUsuń