15 listopada 2010

Weekend dwóch rekordów - cz. 2

Tak oto musiał minąć tydzień i kolejny weekend (kolejny długi), abym zasiadł wreszcie do opisywania drugiej części rekordowego weekendu. Ale tak to już bywa z długimi weekendami, zwłaszcza jeśli zaczynają się w środę po południu. Cofnijmy się zatem do wydarzeń z niedzieli, 7 listopada...

Półmaraton ten (Kościański, Szósty, Międzynarodowy) zaczął się szczególnie, nie tylko dlatego, że Małżonka postanowiła mi towarzyszyć. Zdecydował o tym fakt (w głównej mierze też o wspomnianym towarzystwie), że w Kościanie mamy rodzinę, do której udaliśmy się zaraz po odebraniu pakietu startowego (w którym znajdował się miedzy innymi... dyplom ukończenia biegu, z wolnym miejscem na nazwisko). Od progu przywitało mnie zapytanie Ciotki Ewy, co ja będę jadł i czy mam jakąś specjalną dietę. Posilony ulubionym daniem tramwajarza (choć w Kościanie nie ma tramwajów), czyli kanapką z "szyną" (a nawet dwoma) i herbatą mogłem czynić przygotowania do samego biegu. Na start udali się ze mną wspomniana Ciotka Ewa i jej syn, a mój przyszywany kuzyn, Mikołaj - Dziewczyny miały dołączyć na krótko przed spodziewanym czasem mojego pojawienia się na mecie. Przed startem ustawiłem jeszcze wirtualnego partnera w Gremlinie, by prowadził mnie na czas 1:45 (asekuracyjnie ustawiłem dystans 22 km), starter dał sygnał i ruszyliśmy na trzy pętle (i jeszcze kawałek) po siedem kilometrów każda.

Pierwsza pętla - 0:35:18

Na początku było dosyć tłoczno, co poskutkowało tempem ok. 5:30 na pierwszym tysiącu metrów. Dalej udawało mi się utrzymywać tempo nieco poniżej pięciu minut na kilometr. Najbardziej zaskakujące na pierwszym okrążeniu było to, że na każdym kroku spotykałem Ciotkę Ewę i Mikołaja - wiadomo autochtoni. Mikołaj powiedział mi później, że gdybym biegł tak, jak oni chodzili, wygrałbym na pewno. Wraz z innymi biegaczami udało nam się ustalić przyczynę faktu, że Pani Parasolka zwykle przybiega jako jedna z ostatnich. Fakt jest taki, że wszyscy biedną panią Marię pozdrawiają i zagadują, ona się biedna musi odwzajemniać (wiadomo - dama) - i jak tu oddechu pilnować, no jak?
Na końcu okrążenia ustawiony był punkt odżywczy, a może raczej nieodżywczy, bo ku mojemu (pewnemu) zdziwieniu, oprócz wody i ciepłej herbaty nie uświadczyliśmy ani izotoników, ani czegoś "na ząb" (kawałka czekolady, banana czy chociażby kostki cukru). Ale cóż było robić, biegło się dalej.

Druga pętla - 34: 34

Pierwsza połowa drugiego okrążenia okazała się nieco (niewiele, ale) wolniejsza - tempo wahało się między 5:00 a 5:06/km. Silnym czynnikiem motywacyjnym dostarczonym w okolicach dziesiątego kilometra okazało się obejrzenie pleców elity. Nie to, żebym ich dogonił - rzecz jasna zostałem zdublowany. Udawało mi się utrzymywać dobre, równe tempo ale czułem, że kontrolka paliwa za chwilę zacznie świecić. Zbyt optymistyczne założenia odnoście punktów odżywiania zaczęły odciskać swoje piętno. Jednak póki co, biegłem jednak dalej.

Trzecia pętla (i kawałek dodatkowy) - 35:28

Na początku zwolniłem by się napić. Czułem też coraz bliższy koniec pokładów energii i przez chwilę zacząłem wątpić w sukces w realizacji ambitnych planów. Na szczęście w sukurs przyszli kibice, z którymi wychodzi się dobrze nie tylko na zdjęciu - Mikołaj zaopatrzył mnie w Snickersa (mam nadzieję, że nie dlatego, że wyglądałem jak własna babcia). Nadzieja i wiara wróciła. Nie odeszły nawet wtedy, gdy między osiemnastym a dwudziestym kilometrem przyszedł kryzys. Udało mi się zwalczyć go z sukcesem głownie dzięki (wzajemnemu) wsparciu współbiegaczy oraz oczywiście kibiców. Sił wystarczyło jeszcze na dosyć mocny finisz. Czas na mecie wg wskazań Gremlina 1:45:22 (brutto 1:45:49) - o włos a udałoby się złamać barierę 1:45. Ale jako sukces zapisuję sobie poprawienie życiówki o trzy i pół minuty.
Na mecie odebrałem całkiem ładny (acz z błędem ortograficznym) medal i zostałem jeszcze (nie do końca świadomie) sfotografowany z wirtualnym znajomym, którego nie rozpoznałem w tzw. realu, czyli Kubą. Jak się później okazało Kuba i Mikołaj są kolegami z czasów licealnych.

Po powrocie do "bazy" pozostało mi jeszcze oddać cześć najlepszym kibicom na świecie czyli Ciotce Ewie i Mikołajowi. Do Ciotki Ewy powędrował wspomniany wcześniej dyplom - za duchowe ukończenie biegu oraz najlepsze na świecie kibicowanie.

I tak zakończyłem swój sezon biegowy 2010. Teraz czas na odpoczynek, a może przyjdzie i czas na odrobinę podsumowań.

5 komentarzy:

  1. Rzeczywiście Twoją ciocię i Mikołaja można było spotkać co rusz. Dużo kilometrów tego dnia zrobili. Tylko pogratulować takich kibiców!

    Mnie też zawiódł punkt z odżywianiem. Nie dość, że ustawili go w złym miejscu, to jeszcze był bardzo biedny.

    I oczywiście gratuluję życiówki! Mi też się udało :)

    A poznać pewnie się poznamy niebawem. GP Poznania to chyba najbliższa okazja!

    OdpowiedzUsuń
  2. GRATULACJE! Jak widać wsparcie duchowe to podstawa, człowiek naprawdę chyba jest w stanie wykrzesać z siebie pokłady energii jeśli jego mózg stymulowany bodźcami mu to nakaże :-)
    Fajna relacja i fajna Ciotka!
    A przyjedziesz do stolycy na marcowy półmaraton?

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale się rozpędziłeś! Gratuluję - super wynik :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratulacje :) odpoczynek zasłużony ;) fajna relacja i świetny TEAM ;)pozdrowaśki

    OdpowiedzUsuń
  5. Widzę, że sporo osób kończy sezon w połowie listopada. Nie ma to jak życiówka na dobry początek następnego ;)
    ps. możesz wkleić zdjęcie medalu z błędem?

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...