28 września 2010

Drewnialdo czyli czterdzieści halerzy - cz.2/2

Problemy z pulsometrem nie ograniczyły się do tych tuż przed startem, niestety. Przy pierwszym zatrzymaniu się na potrzebę fizjologiczną zorientowałem się, że zapomniałem (znowu mogę mieć pretensję tylko do siebie) wyłączyć opcję "autolap" i oczywiście pomiar czasu zatrzymał się razem ze mną. Po raz kolejny nastąpiło to w słynnym tunelu, po 25 kilometrze, z powodu utraty sygnału GPS (Gremlin uznał, że stoję) ale wtedy nie robiło mi to już większej różnicy, bowiem w okolicach kilometra 18-tego, z niewyjaśnionych bliżej powodów, również uruchomiła mi się pauza i zanim się zorientowałem pokonałem około tysiąca metrów. Zatem przez większość czasu stoper służył mi wyłącznie do monitorowania tempa.
Ale ja się skupiam na problemach sprzętowych a powinienem napisać coś o samym biegu.

W obliczu "utraty" obu pacemakerów starałem się sam utrzymywać odpowiednie tempo, czyli w okoicach 5:40 min/km. Zakładałem optymistycznie. że jesli uda mi się doścignąć baloniki z napisem 4:00, dalej pobiegnę już z nimi. I biegło mi się dobrze mniej więcej do Mostu Świętokrzyskiego (23/24 km). Na półmetku miałem czas ok 2 godzin, wiec wciąż jeszcze patrzyłem optymistycznie na drugą połowę dystansu. Wydawało mi się, że nawet jeśli nie złamię 4:00, to przybiegnę blisko tego wyniku. Jednak w okolicach wspomnianego wyżej mostu zauważyłem, że tempo mi spada, choć wkładam w poruszanie się taką samą ilość energii jak do tej pory. Do była dopiero zapowiedź moich kłopotów. Po wybiegnięciu z tunelu, w którym, dzięki śpiewającemu tam chórowi, panowała wręcz mistyczna atmosfera, złapał mnie pierwszy skórcz. Potem było juz tylko gorzej, tak że momentami musiałem przejść do marszu. W okolicach trzydziestego kilometra dogonili mnie pacemakerzy na 4:15. Spiąłem się wówczas raz jeszcze i pomyślałem, że powalczę choć o ten wynik. Wkrótce i oni zaczęli się ode mnie oddalać i zrozumiałem wówczas, że i o jakikolwiek poprawienie życiówki będzie ciężko. Mimo, że okres przygotowawczy przepracowałem o wiele lepiej (w moim subiektywnym odczuciu oczywiście) niż przed swoim debiutem w Krakowie, zderzenie ze ścianą było o wiele bardziej bolesne.
O ile dobrze pamietam, gdzieś między 32 a 33 kilometrem spotkałem Hankęskakankę. Wymieniliśmy opinię o tym, co nas boli, ale wbrew temu co Hania napisała na swoim blogu, moje dalsze poruszanie się do przodu trudno chyba nazwać biegiem, co najwyżej marszo-truchtem. Starałem się oczywiście jak najszybciej przebierać nogami, dzielnie znosząc towarzyszący temu ból. Parafrazując jeden z psalmów mesjańskich, mogłem policzyć wszystkie swoje mięśnie nóg. Dlatego co jakiś czas zmuszony byłem przechodzić do marszu, co nie zawsze wiązało się z ulgą. Dodatkowy zastrzyk energii otrzymałem dopiero, gdy w zasięgu wzroku znalazła się meta - gdy ją mijałem zegar wskazywał 04:27:35 (jak się później dowiedziałem, w moim przypadku odpowiadało to wynikowi 04:24:08 netto).


Najważniejsze - udało mi się dobiec. Przyczyny swoich problemów dopatrywać się mogę chyba (choc może nie tylko) w infekcji, z którą przez ostatnie dni walczyłem. Ale jak to ładnie ujęła Hankaskakanka, zdobyłem kolejną perłę (w moim wydaniu kolejne 20 halerzy) do korony, a ku bicieu życiówek jeszcze bedzie czas i okazja. Myślę, że najbliższa na maratonie w Dębnie, choć nie tym najbliższym. Zamierzam naprawdę porządnie przepracować tę zimę (choc przed nią jeszcze raz czy dwa wystartuję na niższych dystansach).

7 komentarzy:

  1. Jak na takie okoliczności, to przyzwoity wynik. Bardzo podobne odczucia miałam w Barcelonie... W przyszłym roku sobie odbijesz, nie przejmuj się :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiosna najlepszą porą na życiówki :) A teraz odpoczynek, odpoczynek, odpoczynek. Po powrocie napiszę na blogu o fajnym artykule wyczytanym we włoskim Runner's World. Dotyczył regeneracji po maratonie.
    No i jeszcze raz: gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
  3. Z organizmem nie wygrasz :-) Zeby się nie wiem jak spinać, jeśli jest oslabiony to nie podskoczysz mu - ja właśnie zaczynam to rozumieć, bo zdaje się mam zapalenie oskrzeli. Szkoda bo się człowiek szykuje i szykuje na Big Day a potem nagle okazuje się że jakiś trybik nie hula i plan się lekko wali. Ale naprawdę podziwiam wszystkich którzy z niehulającym trybikiem ten maraton ukończyli - tu już potrzebna jest dusza a nie ciało żeby walczyć do końca ;-) Gratki!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratuluję. Nie masz pojęcia jak z zazdrością czytam relację. Myślę, że jak na osłabiony organizm poszło Ci naprawdę dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  5. I ja gratuluję! Dla mnie to dystans nieosiągalny.

    Ale widzę, że biegniesz w moim rodzinnym Kościanie, to i może gdzieś się spotkamy na trasie?

    OdpowiedzUsuń
  6. Życiówki nie ma, ale ile nowych wrażeń do kolekcji zebrałeś, tego nikt Ci nie zabierze ;)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...