25 kwietnia 2010

Zrobiłem To!

Zrobiłem to - ukończyłem pierwszy w życiu bieg na królewskim dystansie 42 kilometrów i 195 metrów. Nie mogę niestety napisać, że go przebiegłem (z drugiej strony dzięki temu tytuł niniejszego bloga nie utraci swego sensu - chociaż i tak by go nie utracił, trzeba by go jedynie nieco zmodyfikować, co i tak zrobię), bo zderzenie się ze ścianą było dosyć bolesne. Ale może po kolei...

Krakowska niedziela przywitała mnie piękną słoneczną pogodą i lekkim wiatrem (chociaż momentami wcale taki lekki nie był). Trochę się obawiałem upału - na szczęście mimo tego, że trochę "wyśniedziałem", wysoka temperatura dokuczała mi tylko raz lub dwa. Zgodnie z wcześniejszymi założeniami ustawiłem się za pacemakerem na 4:15, wymieniłem pozdrowienia z biegaczami z Korei Południowej, którzy ustawili się nieopodal, i po wystrzale startera ("odstaniu" swojego oczywiście) ruszyliśmy zwartą grupą. Już na pierwszym okrążeniu wokół Błoni nawiązała się całkiem miła rozmowa z pewną współbiegaczką (pozdrowienia dla Ani z Warszawy), co sprawiło, że pierwsze kilometry były naprawdę przyjemne - piękna pogoda, bieg w miłym towarzystwie po naprawdę malowniczej trasie. To trzeba organizatorom Cracocia Maraton przyznać - trasa jest naprawdę piękna. Na rynku wymieniłem jeszcze uprzejmości z biegaczami z Niemiec (trzeba się wykazać znajomością jeżyka, nieprawdaż?) i chyba mniej więcej w tym czasie zostawiliśmy za sobą zajęcy. Biegło się tak dobrze, że uznałem, że nie ma sensu zwalniać - i może to był właśnie mój błąd. W każdym bądź razie na Nową Hutę, gdzie był półmetek, biegło się naprawdę przyjemnie, z jednym małym wyjątkiem - chyba nie tylko w moim odczuciu tzw, toytoye były rozstawione na trasie za rzadko i było ich za mało. Gdy poczułem potrzebę fizjologiczną, jedyny toytoy, jaki napotkałem był zajęty - nie chcąc tracić czasu pobiegłem dalej. Niestety zanim dotarłem do następnego potrzeba stała się naprawdę pilna i trochę wstyd się przyznać, ale musiałem ją załatwić publicznie (kryjąc się tak bardzo jak było to możliwe na całkowicie otwartym terenie).

Gdy byłem już na trasie ponad dwie godziny, czyli biegłem już dłużej niż kiedykolwiek przedtem, zaczęły się moje kolejne kłopoty, również związane z potrzebą, ale tym razem, jak mawiał Dobry Wojak Szwejk, dużą. Nie pomogły łyknięte przed biegiem tabletki węgla - tym razem musiałem bezwzględnie skorzystać ze wspominanego już toytoya. Niestety udało mi się to dopiero przy trzecim napotkanym (a zdążyłem w tym czasie przebiec prawie dziesięć kilometrów, minąłem m.in. 30-ty kilometr, na którym odnotowałem czas poniżej trzech godzin), przy którym postanowiłem czekać do skutku (również był zajęty), co ostatecznie kosztowało mnie ok. pięciu minut.

Wkrótce po tym, jak uporałem się wreszcie z kłopotami układu pokarmowego, wybiegliśmy na Bulwar Inflancki (czyli nadwiślany). Tam dopiero zaczęły się moje kłopoty. Zacząłem wyraźnie słabnąć i kilkakrotnie musiałem przejść do marszu. Gdy wyprzedziła mnie grupa pacemakerów, z którymi zaczynałem bieg, pomyślałem po raz pierwszy, że nie jest dobrze. Tu niestety muszę wytknąć jeszcze jedno niedociągnięcie organizatorom - bieg po bulwarze momentami niestety był uciążliwiy gdy trzeba było mijać rowerzystów lub spacerowiczów. Ten odcinek dostarczał też ciekawych widoków - przykład: opalająca się młoda dziewczyna a kilka metrów dalej śpiący jegomość (ze stroju wnioskuję, że nie był to wycieńczony biegiem maratończyk, chociaż kilkaset metrów dalej takiego też widziałem). Na tym odcinku zapłaciłem również kolejne frycowe - nie posłuchałem niestety rad starszych biegaczy i nie zakleiłem sutków plastrami. Na szczęście na pomoc pośpieszyli maltańscy medycy i dowiozłem sutki do mety w nienaruszonym (a przynajmniej przyzwoitym stanie).

Ostatnie pięć kilometrów to była już prawdziwa męczarnia. O biegu nie mogło być mowy - co najwyżej o marszobiegu. To, że nie skończyło się żadnym poważnym skurczem, zawdzięczam tylko temu, że szybko wyczuwałem ich nadejście i zwalniałem lub wręcz zatrzymywałem się by się rozciągnąć i rozmasować nogi. Z bólem, bo z bólem ale na szczęście do linii mety dotrzeć się udało. Pierwszy raz minąłem ją bokiem, bo Cracovia Maraton charakteryzuje się tym, że na koniec są dwie pętle wokół błoni - szczerze mówiąc mnie również nie przypadło to do gustu. Zegar wskazywał wtedy czas niewiele poniżej czterech godzin. Jakieś dwadzieścia minut później (dwadzieścia minut ponawiania prób biegnięcia) minąłem ją już ostatecznie. Mój stoper wskazał czas 4:21:41. Dostałem medal i inne suweniry, i... prawie popłakałem się ze szczęścia.

Mogę powiedzieć o sobie z dumą "Maratończyk". Teraz czas na lizanie ran, po którym będę mógł snuć plany na kolejne maratony.

4 komentarze:

  1. Gratuluję i witam Cię w rodzinie maratończyków !:) Ja swój wynik w debiucie miałem o dziesięć minut gorszy i też pierwsze trzydzieści km biegło mi się na "skrzydłach" ;)później już zgodziłem się ze starymi wyjadaczami: "wolniej zaczniesz dalej zajedziesz" ;)pozdrowionka; fajny opis normalnie toytoyowy dreszczowiec ;)tete

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratuluję - ładny debiut :) Relację czyta się z zapartym tchem.

    PS. Mój debiut był o ponad pół godziny wolniejszy ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Moje gratulacje ukończenia maratonu, wynik naprawdę przyzwoity. Pozdrawiam ciepło.

    OdpowiedzUsuń
  4. Widzisz? Mówiłam, że dobry wynik wybiegasz! Gratuluję! Jak na debiut to naprawdę świetnie. No i cieszę się, że nie piszesz "nigdy więcej maratonów" :)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...