Nic nie dzieje się bez przyczyny. Oczywiście, można napisać relację z zawodów, w których się brało udział, dzień lub dwa po. Ba, można nawet i tego samego dnia wieczorem. Ale czy nie lepiej spojrzeć na wszystko z perspektywy, dajmy na to, ośmiu dni. Przecież osiem to biblijny symbol doskonałości, nieskończoności oraz obfitości. A jeśli owo osiem dodamy do dnia zawodów, czyli nomen omen mojej ulubionej liczby dwadzieścia jeden, otrzymamy dwadzieścia i dziewięć (einundzwanzig, jak mawiają Niemcy), a dwudziesty dziewiąty lutego jest niczym maraton na igrzyskach letniej olimpiady - trafia się raz na cztery lata.
No dobrze napiszę już prawdę (z tym że niecałą i niekoniecznie prawdę najprawdziwszą). Nie mogłem nic napisać, tak bardzo dławiło mnie napięcie w oczekiwaniu na to, czy boski (no ba!) Leo dostanie w końcu tego Oskara, czy też nie dostanie. Na szczęście dostał. Dzięki temu już można.
Przełaj w środku miasta wyrasta (źródło: facebook.com/365sportu.sklep.triathlonowy) |
Co łączy Wildecką Dziesiątkę z Dziesiątą Maniacką (poza dziesiątką w nazwie). Oba biegi organizowane są na tym samym dystansie (a to ci niespodzianka) i w tym samym mieście (ale nie, nie ma w Poznaniu dzielnicy Maniak). W obu też debiutowałem dopiero w szóstej edycji. Tu podobieństwa się kończą. Maniacka jest biegiem masowym (druga największa dycha w Wielkopolsce A.D. 2015 i pierwsza dziesiątka biegów na tym dystansie w Polsce), Wildecka kameralnym. Maniacka finiszuje w miejscu określanym mekką poznańskich biegaczy, Wildecka na terenie Rodzinnych Ogrodów Działkowych im. Jana Mazurka (kimkolwiek ów był). Maniacka jest szybkim biegiem ulicznym, Wildecką, moim skromnym zdaniem (w opozycji do informacji na stronie biegu o nawierzchni z przewagą dróg asfaltowych) należałoby zakwalifikować jako bieg przełajowy. Mimo tego, że rozgrywany jest w tzw. samym środku miasta.
Nawiasem mówiąc, podejrzewam, że w poprzednich edycjach, kiedy mnie na tym biegu zabrakło, miał on swój klimat. Zakładam, że jeśli nie leżał śnieg, to było chociaż nieco chłodniej i nie trzeba się było taplać w błocie, jak w tym roku. Nie zdziwiłbym bym się , gdyby miał zimowa w nazwie. Zapewne w poprzednich edycjach był trochę podobny do Zimowego Biegu Trzech Jezior. Oby globalne ocieplenie nie galopowało tak bardzo i dane nam było tegoż klimatu jeszcze posmakować. Bo ja miałem dylemat jak się na ten bieg ubrać i w stroju późno-jesiennym (wcześnie-wiosennym względnie) nieco, przyznam się, zgrzałem.
Czy ja aby na pewno żelazko wyłączyłem? (źródło: facebook.com/trrazem) |
A teraz o samym biegu. Podobnie jak Zimowy Forest Run (tak samo zimowy), bieg miał być przetarciem przed wiosennymi (choć pierwszy jeszcze kalendarzową zimą - 19 marca) startami. W odróżnieniu jednak od Foresta nie miał być mocnym treningiem, a bardzo mocnym treningiem. Czyli bez oszczędzania się. I chyba na początku nieco za bardzo w owo nie oszczędzanie się wczułem. Bo choć o życiówce nawet nie śmiałem marzyć, pierwszy kilometr pobiegłem prawie tak szybko, jakbym ową życiówkę atakować zamierzał. I tu znów podobieństwo do Foresta. Pierwszy kilometr najszybszy (no dobrze prawie najszybszy; najszybszy był ten z ostrym finiszem, o którym za chwilę). Tylko że w Wielkopolskim Parku Narodowym było mocno z górki. Na wildeckich ogródkach działkowych trochę mnie poniosło. A może po prostu mi się wydawało, że uda mi się utrzymać takie tempo przez dziesięć kilometrów. Późniejsze tempo zależało też zależało też od fragmentu trasy. Po twardym było szybciej, po błocie i trawie wolniej. Momentami wiatr też dawał się we znaki. O podbiegach okołowiaduktowych nie wspominając (na szczęście zaraz potem były zbiegi).
Mniej więcej pod koniec szóstego (albo na początku siódmego - ale to w zasadzie to samo) zrównał się ze mną inny biegacz, po czym ustaliliśmy w krótkiej (chciało by się powiedzieć żołnierskiej, ale może lepiej pasowało by biegowej) wymianie zdań, że dalej walczymy dalej. Udało nam się to przez kolejne dwa kilometry z okładem, bowiem na podbiegu odszedł mi nieco i choć cały czas miałem go w zasięgu wzroku, już do końca oglądałem tylko jego plecy. Podjąłem wprawdzie dramatyczną (dramatyczna była szczególnie moja mina, z grymasem walki o śmierć i życie) próbę wyprzedzenia go na mocnym finiszu, ale nie dał się zaskoczyć. Mam nadzieję, że pobił chociaż swoją życiówkę (jak się później okazało, dzieli nas dziesięć lat życia i to ja jestem ten starszy, co, nie powiem, nieco mi osłodziło smak porażki). Niemniej już za metą wyściskaliśmy się po przyjacielsku.
Ten kształt trasy kogoś/coś przypomina mi (źródło: endomondo.com) |
Mimo całkiem pozytywnego (jak mi się wydaje) wydźwięku kilku powyższych akapitów, przyznać muszę, że nie jestem zbytnio podbudowany swoim wynikiem. Wiem, że nie nazbyt szybka trasa (zawsze mnie nieco bawi to określenie - szybka trasa - jakby to trasa biegała), że błoto, że wiatr i że podbiegi. Ale jednak spodziewałem się po sobie choć odrobinę więcej.
Byłbym zapomniał. Chyba rodzi się nowa świecka tradycja. Znów po pakiet wybrałem się biegiem. Następnym razem to już się raczej nie uda. No chyba, że przeniosą biuro Maniackiej gdzieś bliżej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz