6 września 2014

O tym, że nie zawsze jest ach i och, uwag kilka

Tak dobrze żarło i zdechło! Jest takie, kolokwialne dość – przyznaję, powiedzenie, które doskonale oddaje to, co się wydarzyło w moim bieganiu w sierpniu. Lipiec był wyjątkowy, rekordowy i w ogóle ach i och. A sierpień miał być jeszcze bardziej wyjątkowy, jeszcze bardziej rekordowy i jeszcze bardziej ach i och. Jak się łatwo domyślić, nie był.
Wszystko zaczęło się dokładnie pierwszego sierpnia rano. Podczas biegu tempowego zaczęło mnie boleć lewe kolano. Nie jakoś dramatycznie. Ot ból, nawet za bardzo w bieganiu nie przeszkadzał. Potem, już w ciągu dnia oraz dnia następnego, pojawiły się problemy z jego całkowitym zgięciem. I co zrobił Bartek? Niestety, uznał, że to na pewno chwilowe i przejdzie (no, skoro chwilowe, to przejdzie). W końcu skoro biegać nie uniemożliwia to przecież… I tak, już dzień później wybrałem się na kolejny trening, a dwa dni później zrobiłem nawet dwadzieścia osiem kilometrów, w tym ostatnie osiem w tempie 4:30/km. A propos, nie pamiętam kiedy ostatni raz kończyłem trening na granicy odruchu wymiotnego – zawody owszem, ale treningu sobie nie przypominam. Dodatkowego smaczku temu treningowi dodaje fakt, że mniej więcej po czterech kilometrach złapała mnie burza z gigantyczną ulewą (tzw. ściana wody) i zanim zacząłem odcinek tempowy, moje buty musiały dwa razy wysychać z pełnego nasycenia wodą (za drugim razem, już po burzy, trafiła mi się kałuża po kostki, której nie dało się ominąć nie zmieniając przy tym trasy biegu). Niemniej w poniedziałek noga dokuczała mi tak jakby bardziej. Czy dało mi to do myślenia? Niestety nie (teraz to się biję w pierś i jestem żywym dowodem na prawdziwość pewnego przysłowia o Polaku i mądrości). Po treningu noga dokuczała, ale biegać się dało, więc co? Więc biegałem tak jeszcze cały tydzień. Dopiero, gdy kolano naprawdę zaczęło dokuczać napisałem do Trenejro, że musimy nieco odpuścić. I tak tydzień urlopowy stał się również tygodniem odpoczynku od biegania. Tematu diety na urlopie w ogóle nie poruszam, tak dla bezpieczeństwa (po przecież nie dla spokoju sumienia – ono dobrze wie, co ja przez ten tydzień wyprawiałem).

Po pięciu dniach bez większego forsowania kolana postanowiłem je nieco rozruszać. Bardzo spokojne osiem kilometrów pokazało, że problem nie zniknął, ale jest już dużo lepiej. Trenejro oczywiście zmodyfikował plan (a ten tydzień po powrocie znad morza miał być właśnie najbardziej intensywny) i przed wszystkim zalecił bieganie po miękkim. Dodatkowo dostałem prikaz rolowania się, dlatego też czym prędzej zaopatrzyłem się w dwulitrową butelkę napoju gazowanego w kolorze zbliżonym do małej czarnej, informując przy tym MONBŻ, iż bynajmniej to nie do picia jest (czytaj: nie ruszać!). Oprócz rolowania miałem nie zaniedbywać rozciągania po treningu (ale to akurat u mnie standard) i chłodzić kolano (również po treningu). Cały tydzień był też bardzo spokojny – nie licząc niedzieli, trzy wyjścia na dystans od ośmiu do jedenastu kilometrów plus basen w piątek. Ale za to niedziela! W niedzielę dokładnie drugie tyle (nie licząc basenu oczywiście) – trzydzieści dwa kilometry, w tym ostatnie sześć w tempie czterech i pół minuty na jednego kaema. Trochę się bałem takiego dystansu i na wszelki wypadek zaplanowałem trasę tak, aby odcinek spokojny przebiegał po lesie. Na szczęście dałem radę. Ja liczony razem z kolanem.

Ostatni tydzień sierpnia stał już pod znakiem startu w Nowym Tomyślu. Niestety, jak to się czasem zdarza, praca pokrzyżowała nieco plany i trzeba było je nieco skorygować. Tak więc przed samym startem udało mi się zrealizować tylko jeden trening biegowy, za to całkiem konkretny – tzw. dwusetki. Co cię działo na Chyżej Dziesiątce już wiecie, a w niedzielę (skoro start był w sobotę) dołożyłem jeszcze spokojne dwanaście-ka.
I tak, miesiąc, który miał być rekordowy prezentuje się dosyć blado, jeśli spojrzeć na kilometraż (ponad sto kilometrów mniej niż w sierpniu). Ale podobno najgorszy plan treningowy, to ten zrealizowany w stu procentach. Ogólny obraz sierpnia poprawia również życiówka z minionej soboty. I tylko wciąż się zastanawiam, gdzie leży przyczyna zaistniałej sytuacji i czy mogłem jej uniknąć. Pewnie niepotrzebnie się zastanawiam, bo przecież na przeszłość wpływu już nie mam. Mam na teraźniejszość. Trzeba zatem trenować (dodajmy trenować mądrze). Maraton przecież już za miesiąc (bez jednego dnia)!

4 komentarze:

  1. No to już naprawdę blisko, ze dwa tygodnie tylko ciężkich biegów bo potem trzeba odpocząć. Uważaj na to kolano!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dostałeś czerwone światełko :) U mnie jest podobnie - po jak dla mnie rekordowym sierpniu pobolewa tu i tam i też czekam żeby dociągnąć do maratonu a potem zrobić obiecaną regenerację spracowanych nóg. Ale że ty Bartku biegałeś z bolącym kolanem? Taki poważny i rozsądny człowiek? ;-)
    Zdrówka życzę i żeby się już nie odzywały żadne kolana ani inne takie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. nie ma nic gorszego niż kontuzja bo potem wszystko jakoś na opak idzie niestety :/ zdrowia życzę !!!

    OdpowiedzUsuń
  4. 243 i mówisz, że bieda? Panie, bez przesady! A te długie z tempowymi końcówkami to często na granicę wyrzygu doprowadzają. To najtrudniejsze treningi jakie robiłem. Miałem ambicję przed Rotterdamem, by zrobić 20+12, ale po 20+bodaj 7 zrezygnowałem, bo kolejny krok mógłby skończyć się właśnie wyrzygiem i zwolniłem.. ;)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...