18 września 2014

O klątwie siódmej litery uwag kilka

Pamiętajcie, że wy macie grać piłką a oni za nią biegać, zwykł mawiał Kazimierz Górski do swoich orłów. A propos biegania, to do wydarzeń ostatniej niedzieli bardziej pasuje inne piłkarskie porzekadło*. Gra się tak, jak przeciwnik danego dnia pozwala. Grać może na trasie Biegu Lechitów nie grałem, ale na to jak biegłem największy wpływ miał przeciwnik, jakim tego dnia okazała się pogoda (warunki atmosferyczne czyli).
Walka na trasie (źródło: gniezno24.com; fot. Rafał Wichniewicz)
Plany na ten dzień były oczywiście ambitne, choć przyznam szczerze nie oszałamiające. Planem minimum była życiówka. O złamaniu godziny trzydzieści nie myślałem (to znaczy myśleć, myślę, ale wiem, że jeszcze trochę muszę poczekać... pardon, popracować), niemniej chciałem się do tego wyniku jak najbardziej zbliżyć. Taktyka jak zawsze przewidywała szybki start a potem już tylko szybciej. Nawet rozpiskę na nadgarstek sobie na tę okoliczność przygotowałem - zastanawiałem się nawet, czy sobie niezmywalnym pisakiem na ręce napisać, ale potem bym musiał z tym chodzić przez kilka dni i w ogóle.

Wróćmy jednak do taktyki i samego biegu. Niewtajemniczonym zdradzę, że Bieg Lechitów rozgrywany jest w formule z punktu A do punktu B. Inaczej ujmując, nie po pętli. Wiąże się to z tym, że zawodnicy, w zdecydowanej większości, na linie startu udają się autokarami zapewnionymi przez organizatorów. Dodaje to zawodom dodatkowego smaczku, choć wiąże się z kilkoma komplikacjami. Po pierwsze, trzeba dużo wcześniej wyjść/wyjechać z domu. Może nie jest to aż taki duży problem. Większy jest ze zjedzeniem na spokojnie ostatniego posiłku. W tym wypadku padło na kanapkę z dżemem spożytą w autokarze. Kolejna komplikacja to fakt, że na linię startu dotarliśmy ponad godzinę przed (no właśnie) startem. Ale nic to, zimno nie było (jak widać każdy kij ma dwa końce), wiec można było się oddać leżeniu na trawie (upraszcza się o nie wpisywanie ingów w komentarzach) i luźnych rozmowom ze znajomymi i nie.

Ale o biegu i o taktyce miało być. Gdy już nadeszła godzina startu rozgrzany i w obstawie tysiąca innych biegaczy, jak również średniowiecznych wojów (wspominałem już, że trasa biegu prowadziła z miejsca chrztu Polski do stóp Katedry Gnieźnieńskiej?) na linii startu (nie na samej oczywiście - tak na oko w piątym rzędzie byłem) i punkt jedenasta ruszyliśmy w stronę Gniezna. Pierwszy kilometr pobiegłem wręcz za szybko (wyprzedzając nieco fakty dodam, że okazał się najszybszym, co pozwoliłem sobie nazwać syndromem startu w upale). Na drugim nieco zwolniłem i zacząłem pilnować wspomnianej taktyki, co udało mi się... do piątego kilometra mniej więcej. Gdy już pozostawiliśmy za sobą (niskie bo niskie, wiejskie bo wiejskie, ale zawsze) zabudowania dostaliśmy taki wmordęwind, który w połączeniu ze sporym podbiegiem pozbawił chyba wszystkich (a mnie na pewno) nadziei na poprawę rekordu życiowego. Na dziesiątym kilometrze zerwałem i wyrzuciłem (trochę wbrew sobie, bo śmiecić nie lubię) rozpiskę z taktyką. Żeby mnie nie denerwowała (cieszyłem się jednocześnie, że nie zdecydowałem się na ściągę naskórną). Na czternastym kilometrze miałem ochotę zejść z trasy (nie pamiętam kiedy przytrafiło mi się to po raz ostatni) - powstrzymało mnie tylko to, że najkrótsza droga do samochodu, który zaparkowałem nieopodal biura zawodów, prowadziła po trasie biegu.

Wigor wrócił mi dopiero, gdy już wbiegliśmy do Gniezna. Pomogli kibice, których jakby się więcej zrobiło. Pomógł tez zbieg tak stromy, że chyba zawierał w sobie sumę wszystkich wcześniejszych podbiegów. A że na owym zbiegu kibiców było naprawdę dużo, nogi niosły same. Inna kwestia, że zaraz za zbiegiem trzeba było mocno skręcić z trasy która prowadziła dokładnie na katedrę. To nieco podcięło skrzydła. A to, że chwilę później minąłem biegacza, któremu pomocy udzielali ratownicy medyczni (a propos, jak na taką pogodę zasłabnięć było naprawdę mało, a przynajmniej ja nie zaobserwowałem), a potem wbiegłem w uliczkę przylegającą do cmentarza, optymizmem bynajmniej nie nadawało. Na szczęście ja jestem z natury optymistą. Wziąłem nawet na tzw. klatę (no może raz czy dwa zakląłem siarczyście w duchu) podbieg na ostatnim kilometrze. Na ostatnich metrach silnik pracował już niemal na najwyższych obrotach. Niemal bo nie do końca było o co walczyć, więc i motywacji nie do końca stanęło. Wynik 1:36:30 na kolana nie powala, ale tyle akurat pozwolił ugrać tego dnia przeciwnik, dysponujący przeciwnym wiatrem i równie przeciwną, wysoką temperaturą.

I mimo malowniczej, atrakcyjnej niewątpliwie trasy (nawet wyłączony tylko częściowo ruch kołowy - czytaj: czasem samochody kluczyły miedzy biegaczami; na szczęście nie na odwrót - nie stanowił większej niedogodności), mimo wysokiego poziomu organizacji, mimo wielu atrakcji towarzyszących (żałowałem że Moje Dziewczyny zostały w domu) bieganie w Gnieźnie, również za sprawą Biegu Europejskiego A.D. 2010, kojarzyć mi się już chyba zawsze będzie z tym samym, z czym kojarzy mi się Grodzisk Wielkopolski. Z pogodą nie dla biegaczy.

A propos Grodziska. W Gnieźnie również biegł mój brat i on akurat życiówkę nabiegał. A tak w ogóle to oba miasta są na tą samą literę. Przypadek?
Źródło: endomondo.com
*Chociaż ostatnio do standardów piłki kopanej wchodzą wypowiedzi typu Pierwszą połowę przespaliśmy, czy Bramkarz był dziś najsilniejszym punktem zespołu.

6 komentarzy:

  1. Jak bym swój własny start w Tarczynie opisywał :) no prawie identycznie: pogoda, za szybki start i wynik 1:36 który też delikatnie mówiąc nie powala na kolana. Odbijemy sobie po maratonie i spróbujemy do tego 1:30 się zbliżyć :) !

    OdpowiedzUsuń
  2. To tez się podłączę do łamania 1.30..kiedyś :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jejku kiedy ja tak napiszę źe nie zadowala mnie wynik 1.36 ...;)
    to był mój pierwszy półmaraton i najcięższy bieg chyba. słońce upał i wiatr. a wiesz że dużo osób w tym dniu mdlało? ale jak to mówią nie ma złej pogody dla biegaczy ;) powodzenia w biegowej karierze ;) !

    OdpowiedzUsuń
  4. Do łamania czegokolwiek polecam jednak PMW. Pogoda praktycznie gwarantowana, trasa szybka jak diabli, ostatnie 5 km jest praktycznie w dół, a o dopingu w Warszawie można tylko dobrze mówić. Muszę przyznać, że to jeden z moich ulubionych biegów na mapie:)

    OdpowiedzUsuń
  5. A ja tak wspominam połówkę w Zbąszyniu (widziałeś mnie Bartek, to wiesz :) z tymże mi wigor nie wrócił pod koniec. No niestety ta pogoda okazuje się największym przeciwnikiem biegacza, nawet jeśli przepracujesz sezon i zrobisz cały plan, może trochę pokrzyżować plany. Ale ponoć po takim biegu w upale każdy następny będzie już tylko lepszy. A zatem lepszej pogody w Silesii Ci życzę, bo to że jesteś przygotowany biegowo to nie wątpię :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ta upalna pogoda to bardzo niebezpieczny przeciwnik, bo potrafi być w kilku miejscach jednocześnie. Mnie tego dnia (i to bardzo skutecznie) przeszkadzał we Wrocławiu. A wynik 1:36... dzielą nas lata świetlne ;)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...