28 września 2013

Szczęśliwy biegacz, szczęśliwy tata

Wciąż pozostaję pod wielkim wrażeniem organizacji półmaratonu,w którym miałem okazję wystartować w miniony weekend. Mowa oczywiście o Biegu Zbąskich. Odległość wprawdzie nie zachęcała do udziału, bo to aż godzina drogi - a może tylko godzina, bo większość autostradą. Ale co tu mówić o odległości, jak na ten sam bieg wybrała się Ewa, która (czasowo) miała prawie cztery razy dalej. De facto, dzięki temu, że Ewa się wybrała, kwestie logistyczne uległy znacznemu uproszczeniu. Niemniej, to co nas spotkało przed, w trakcie i po biegu pozwoliło szybko zapomnieć o tym, że daleko. Tak pokrótce, acz po kolei - świetne oznaczenie dojazdu do biura zawodów (tablice i wolontariusze), duża ilość przygotowanych miejsc parkingowych, bogata infrastruktura (szatnie, prysznice, toalety), sprawna obsługa w biurze zawodów, wysoki poziom kibicowania (zarówno w samym Zbąszyniu, jak i w pomniejszych miejscowościach wzdłuż trasy), klęska urodzaju ciast domowego wypieku na mecie (naprawdę musiałem długo się zastanawiać, na co się zdecydować i wreszcie - dla mnie najważniejsze - biegi dla dzieci oraz zapewniona opieka na czas gdy rodzice będą w biegu (dosłownie i w przenośni). Mało tego, że opieka była zapewniona - dzieci wraz z opiekunkami wyszły na trasę by dopingować rodziców i całą resztę siedmiusetosobowej rzeszy biegaczy. Otrzymać dawkę wsparcia od własnej latorośli - i to dwukrotnie, bo panie opiekunki tak wybrały miejsce, że przebiegaliśmy obok niego dwukrotnie - absolutnie bezcenne!
A Córce Starszej machałem tak! (fot. Emilia P.)
A teraz o kwestiach drugorzędnych, czyli o bieganiu. Trenejro zalecił następującą taktykę: pierwsze piętnaście kilometrów w tempie 4:30 min/km - planowany międzyczas na koniec tego odcinka 1:07:30. Kolejne trzy kilometry w tempie o pięć sekund szybszym a ostatnie trzy kilometry bardzo mocno. Nie udało mi się do końca tych założeń utrzymać. Przez pierwsze dwa kilometry owszem - potem biegłem już od czterech do dziesięciu sekund za wolno. Na piątym wprawdzie wydawało mi się, że przyspieszyłem (wówczas przypisywałem to minionemu kilka chwil wcześniej punktowi z wodą), bowiem czas okrążenia kończył się na :23, ale jak się później okazało, było to 5:23 na odcinku około 1,2 km - ktoś musiał przestawić tabliczkę z oznaczeniem piątego kilometra (miałem wyłączonego autolapa w Gremlinie i łapałem kolejne oznaczenia ręcznie). Kilkakrotnie próbowałem podkręcić tempo - ale tylko raz zobaczyłem wynik zbliżony do założonych dwustu siedemdziesięciu sekund. Inna rzecz, że te pierwsze piętnaście kilometrów, to zdecydowanie najtrudniejszy odcinek trasy - wiał całkiem mocny przeciwny wiatr a trasa obfitowała w podbiegi. Dlatego też do tabliczki z napisem 15 km dotarłem z ponad minutowym opóźnieniem (1:08:33).
Samotność długodystansowca (fot. Wojtek Siwoń)
Po zakończeniu trzeciej piątki trasa zrobiła się przyjemniejsza (czytaj: łatwiejsza) a ja dodatkowo posilony zjedzonym kilometr później żelem (który nawiasem mówiąc był praktycznie płynny, ale wiadomo przecież co rozumiem pod pojęciem żeli, czyż nie?) zacząłem przyspieszać. Na szesnastym kilometrze zbliżyłem się do poziomu założonego na kilometry, które już miałem w nogach. Siedemnasty pokonałem już 4:27, by na osiemnastym znowu zwolnić (nie wiedzieć czemu) do 4:31. Mniej więcej wtedy przy trasie spotkałem kierownika ze starej firmy, który jest tamtejszym autochtonem - przybiliśmy piątkę, a ja znowu zacząłem przyspieszać. Na siedemnastym urwałem trzy sekundy, ale na osiemnastym już kolejne osiem i zszedłem poniżej tempa 4:20. Ostatnie trzy kilometry przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Dziewiętnasty  pokonałem wprawdzie w zaledwie 256 sekund, ale ostatni odcinek przemknąłem jak szalony i wyprzedzali mnie już tyko... rowerzyści. Średnie tempo między tabliczką z napisem 19 km a metą wyniosło 3:59! A stoper zatrzymał się na wyniku 1:34:36 - czas brutto: 1:34:44 i 99-te miejsce na 703 osoby, które dotarły do mety.
Na finiszu chyba naprawdę ziemi nie dotykałem (fot. Robert Cieślak)
Ale wiecie co tego dnia było najlepsze? Nie, nie nowa, przepiękna życiówka. Nie nie medal, który choć ładny stanowi jedyną wpadkę organizatorów (jest na nim data o dzień późniejsza niż data samego biegu). Więc co? Brawa, które odebrałem od dzieci i pań opiekunek, gdy zjawiłem się by odebrać Córkę Starszą z biego-przedszkola. Normalnie +100 do dumy ojca!
Zbąszyńscy Blogacze - zmęczeni ale szczęśliwi (fot. Wojtek Siwoń)
No dobrze, ale teraz pora już zająć się wizualizacją tego jak pokonuję trasę maratonu i zastanawianiem się (oczywiście wspólnie z Trenejro) jaką strategię przyjąć. Bo już za kilka dni rusza Wielkie Odliczanie...

3 komentarze:

  1. Gratuluję życiówki i życzę samych takich przyjemnych biegów :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Atrakcje i miejsce dla dzieci (opieka, to już w ogóle marzenie). To jest właśnie to, czego mi na większości imprez biegowych i triathlonowych brakuje. Niech organizatorzy biorą przykład ze Zbąszynia :)

    OdpowiedzUsuń
  3. @Karolina, dziękuję i wzajemnie :-)
    @Błażej, na szczęście coraz więcej orgów dochodzi do słusznego wniosku, że jest to doskonały sposób na zwiększenie frekfencji.

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...