17 kwietnia 2013

Alma Mater - Część 1: Oj boli

Szczerze mówiąc (pisząc) po tym co się wydarzyło w poniedziałek jakoś nie mam inwencji by opisać to co się wydarzyło dzień wcześniej i jeszcze trochę wcześniej też. Lecz z kronikarskiego obowiązku po prostu się zmuszę. A wokół maratonu w mieście Łodzi wydarzyło się tyle, że w jednym wpisie raczej się nie zmieszczę (będą ze trzy). Ale od razu zdradzę pointę, którą i tak już wszyscy znają - wykonałem plan minimum i poprawiłem życiówkę. Na mecie pojawiłem się po trzech godzinach, trzydziestu dwóch minutach i dwunastu sekundach.

Ale zanim w ogóle dotarłem do Łodzi, wydarzyło się też niemało. A trzeba tu też zaznaczyć, że zostały mi do zrelacjonowania dwa ostatnie tygodnie przed maratonem. A w zasadzie jeden. Dlaczego jeden? A o tym za chwilę.
Przedostatni tydzień przed powrotem na stare śmieci zaczął się czymś, co miało być ostatnim akcentem poprzedniego. Miało być dwadzieścia jeden kilometrów w tempie maratońskim. Z tym że trzymanie tempa na ubitym śniegu graniczyło z cudem. Poza tym po dziesięciu kilometrach zaczął mnie obcierać but i wiedziałem, że jeśli nie chcę sobie załatwić nogi tuż przed kluczowym startem sezonu, trzeba odpuścić. Wróciłem zatem do domu mając w nogach zaledwie nieco ponad jedenaście z zaplanowanych dwudziestu jeden kaemów i postanowiłem to potraktować już jako trening z bieżącego tygodnia a weekendowe wybieganie spisać na straty.
Kolejny raz udało mi się wyjść dopiero w sobotę o poranku. Była technika szybkości czyli pięć kilometrówek z kadencją powyżej 85 rpm z czterystumetrowymi przerwami w truchcie. Razem z rozgrzewką i schłodzeniem wyszło 10,16 km.
A tydzień zakończyłem (a jakże) w poniedziałek rano. Szesnaście kilometrów w tempie maratońskim. Z tym że też nie do końca, bo na maratonie miałem w planie przyspieszać, więc i podczas symulacji (symulacja słaba pod tym względem, że jeszcze mróz trzymał a ja w dodatku ubrałem się na kilka stopni ale powyżej zera) przyspieszałem. Pierwsze dwa kilometry po 5:04/km, cztery po 4:59 i wreszcie dwie piątki odpowiednio w tempie 4:55 i 4:50. To wszystko dało mi średnie tempo 4:55/km, czyli takie jak trzeba. A tydzień zamknięty z kilometrażem 37,43 km.

Ale ledwie się skończył poniedziałkowym porankiem tydzień miniony, a zaczęły się moje kłopoty. W poniedziałek po południu zaczęły mnie boleć plecy. Moja interpretacja była oczywiście taka, że organizm wiedząc jaka harówka czeka go w niedzielę, zaczyna kombinować (ZNP czyli), ale może po prostu mnie przewiało. Niemniej przez dwa dni miałem poważne kłopoty, żeby się schylić. O ostatnich szlifach biegowych czy relaksie na basenie w ogóle być mowy nie było. Od środy zaczęło się poprawiać, ale na tyle powoli, że jeszcze pakując się w piątek rano na wyjazd, nie byłem pewny czy dam radę pobiec. Wiedziałem jednak jedno - jeśli zostanę w Poznaniu, w niedzielę rano obudzę się zdrów i rześki niczym młody bóg i... będę sobie pluł w brodę przez następne pół roku.
Wszystko zabrałem?
A zatem w piątek po południu pojechaliśmy (w pełnym składzie, czyli maratończyk właściwy plus troje kibiców płci odmiennej o znacznie zróżnicowanym poziomie chęci kibicowania) na wschód autostradą A2. Co się jednak działo przez półtora dnia przed maratonem, napiszę już następnym razem...

2 komentarze:

  1. Czekam czekam na dalszy ciąg relacji :) PS. Zauważyłam małą literówkę w linku do mnie w "Sznurówkach" ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wybacz Gohs! To wszystko wina lat nauki języka niemieckiego - ja nawet tytuł popularnego seriali okołomedycznogo odruchowo zapisuję przez "au" ;-)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...