15 września 2012

Piłem w biegu, biegłem w Pile

Podobno relacje z zawodów najlepiej jest pisać na świeżo. Niestety, w niedzielę padłem niczym przysłowiowa kawka, a w poniedziałek naprawdę daleko mi było do czegokolwiek, co można by powiązać ze świeżością. Ale w myśl zasady lepiej późno, niż później...

Na początek trzeba odpowiedzieć sobie (i nie tylko) na pytanie, po co ja w ogóle pojechałem do Piły (bo że na półmaraton, to wiadomo)? Po życiówkę? Owszem marzyła mi się, ale mój wyjazd miał dwa cele nadrzędne - ostatni mocny i długi akcent w planie treningowym oraz sprawdzenie formy przed zbliżającym się coraz większymi krokami maratonem. A że przy okazji spotkałem kilku znajomych, niektórych po raz pierwszy w realu, to już inna sprawa. Tutaj mała refleksja - im dłużej się człowiek w jakimś środowisku obraca, tym więcej znajomych w owym środowisku posiada (co jest poniekąd oczywistą oczywistością, że tak klasyka zacytuję). Szczególnie po biegu - gdzie się nie obróciłem, tam znajoma twarz, i obowiązek zamienienia paru słów.
Blogacze i 12tri (źródło: facebook.com)
Natomiast sam bieg przebiegł następująco. Po rozgrzewce w pobliskim parku ustawiłem się grzecznie na linii startu. Oczywiście nie na samej linii - kilka metrów za nią. Właściwie to przez chwilę miałem problem, gdzie stanąć. Prawie dwa tysiące biegaczy, ale podziału na strefy czasowe zabrakło. Głupio pchać się do przodu, ale nie ma też sensu wstawać w tzw. ogonie. Ostatecznie postanowiłem ustawić się nieco przed balonikami z napisem 1:50 (przypomnę, że celowałem w wynik o dziesięć minut szybszy). I chyba dobrze zrobiłem, bo gdy po kilku minutach oczekiwania w coraz raźniej grzejącym słońcu ruszyliśmy do przodu, wielu biegaczy mnie wyprzedziło, ale niezbyt wielu, co też było dla mnie znakiem, że ruszyłem tak jak trzeba (czytaj: nie za szybko)

Pierwsze pięć kilometrów miało być i było na rozkręcenie maszynerii. Można rzec, ze wszystko szło jak po sznurku. Zgodnie z założeniami rozpędzałem się stopniowo. Pierwszy kilometr miał być w tempie 4:53, kolejne dwa po 4:50 i kolejne dwa również o trzy sekundy szybciej. Na piątym kilometrze zameldowałem się po niespełna dwudziestu pięciu minutach, utrzymując na tym odcinku średnie tempo 4:52/ km - czyli nieco wolniejsze od założeń, na co najprawdopodobniej wpłynęło kilka sekund straconych przy punkcie z wodą. Po piątym kilometrze wciągnąłem mniejszy żel i przyspieszyłem do tempa docelowego, czyli 4:44/km, które miałem utrzymać do kilometra dwunastego. Do dziesiątego kilometra wszystko szło zgodnie z planem - średnie tempo na drugiej piątce wyniosło 4:46/km. Między dziesiątym a jedenastym kilometrem odświeżyliśmy się i napoiliśmy nieco i wyruszyliśmy na mniej oblegane przez kibiców rejony Piły. Na dwunastym kilometrze, zgodnie z założeniami po raz kolejny przyspieszyłem. Z tą jedynie różnicą, ze o ile wcześniej starałem się pilnować tempa (by nie przesadzić w żadną ze stron), teraz przestałem tak regularnie zerkać na Gremlina. A że mimo wysokiej jak dla biegaczy temperatury i przygrzewającego raźno słońca (trudne warunki były szczególnie odczuwalne na odcinkach ulic ze świeżo położonym asfaltem, który z racji ciemniejszego koloru bardzo szybko się nagrzewa) biegło mi się dobrze (ciężko, ale dobrze), pozostało mi po prostu robić swoje - biec. Przełożyło się to na średnie tempo 4:40/km między dziesiątym a piętnastym kilometrem.
I mniej więcej w tym miejscu nastąpił jedyny poważny zgrzyt biegu. Jako, że było ciepło, na każdym z punktów z wodą starałem się nie tylko napić, ale i zmoczyć czapkę w zbiorniku z wodą, który za każdym razem oczekiwał tuż przed stolikami. Niestety, bezmyślność jest zjawiskiem na tyle uniwersalnym, że dotyczy także wielu biegaczy. Kilku z nich również postanowiło orzeźwić się trochę, lecz postanowili się w tym celu zatrzymać. Oczywiście bezrefleksyjnie stanęli dokładnie przy tej jedynej z czterech krawędzi pojemnika, przy której przebiegali inni (w tym i ja). A zatem, aby móc się odświeżyć musiałem uskoczyć i minąć pojemnik z lewej strony, co nieco wybiło mnie z rytmu, a przede wszystkim podniosło ciśnienie. No nic nie poradzę - na głupotę ludzką jestem uczulony. Nawiasem mówiąc to zjawisko występuje na każdym większym biegu. Naprawdę tak trudno na to wpaść, że zatrzymując się przy stoliku z wodą utrudnia się dostęp tym, którzy zatrzymać się nie zamierzają? Ja wiem, że półmaraton i maraton to duży wysiłek, ale naprawdę nie da się zrobić tych dwóch trzech kroków w bok? No dobrze, to sobie pozrzędziłem co nieco...
Wylawszy z siebie nagromadzoną w krótkiej chwili złość, oraz zaopatrzywszy organizm w energię potrzebną na ostatni odcinek trasy, ruszyłem przed siebie. Gdy mniej więcej cztery kilometry przed metą minąłem zajęcy z balonikami oznaczonymi 1:40, wiedziałem, że życiówka jest już moja. Nie wiedziałem jeszcze tylko jaka. Biegłem zatem by się przekonać. Na ostatniej prostej odnalazłem (jak to zwykle w moim przypadku bywa) ukryte dotychczas resztki energii i mocno przyspieszyłem. Niestety ostatnie sto metrów bolało bardzo, bo okazało się, ze meta znajduje się jakieś sto metrów właśnie za dmuchaną bramą (czego nie zauważyłem, gdy przebiegaliśmy tamtędy pod koniec pierwszej (najmniejszej) pętli. Ale motywacji dodała mi świadomość, ze mogę się jeszcze zmieścić w czasie 1:40 brutto, bo zegar wciąż wskazywał 1:39 i pięćdziesiąt kilka sekund. Jak się później okazało, w ogniu walki pomyliłem dziewiątkę z ósemką i metę minąłem dokładnie w godzinę trzydzieści osiem minut i pięćdziesiąt osiem sekund od wystrzału startera. Odcinek miedzy piętnastym kilometrem a metą pokonałem ze średnim tempem 4:26/km. A Gremlin pokazał czas netto 1:38:40 (w rzeczywistości było to nawet trzy sekundy mniej, czyli 1:38:37).
Źródło: www.online.datasport.pl
Wnioski? Niedzielna pogoda nie była optymalna do bicia życiówek. Mimo to udało mi się urwać ponad trzy minuty z najlepszego dotychczas rezultatu na dystansie 21,097 km. A przede wszystkim zszedłem poniżej godziny czterdzieści. To wszystko to dobry prognostyk przed ostatnim weekendem września. Mało tego - jeśli wierzyć Gremlinowi (a pomiarom GPS nie można do końca wierzyć), przy okazji poprawiłem inny rekord. Ostatnie 10 km pokonałem (wg wspomnianego pomiaru GPS) pokonałem w 0:44:43. A zejść poniżej czterdziestu pięciu minut próbowałem już dwa razy w tym roku. Chyba naprawdę dałem siebie wszystko w niedzielę. A teraz tapering.

9 komentarzy:

  1. Dobry start, który powinien optymistycznie nastrajać przed maratonem.
    Uczulenie na głupotę to dość popularna przypadłość, też mi się co jakiś czas przytrafiają objawy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie pomyliłeś 9 z 8, bo tam ktoś coś zmajstrował przy tym zegarze i pokazywał o minutę więcej. W Pile biegło się fajnie, ta nowa trasa ciekawa i szybka. Gratuluję życiówki :) Mi z kolei dzisiaj udało się zrobić personal best w Gnieźnie. O dziwo na tej trudniejszej trasie zszedłem poniżej 1:35. Teraz pozostaje zejść poniżej 1:30 :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję! Zastanawiam się zawsze jak ci z balonikami utrzymują stałe tempo...

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratuluję, świetny czas. Teraz nic, tylko liczyć dni do Berlina!

    OdpowiedzUsuń
  5. Tak, taka meta której nie ma tam, gdzie teoretycznie powinna być to prawdziwy test wytrzymałości - głowa nastawia się na dany punkt, a tu niespodzianka - musisz jeszcze poprzebierać nogami na resztkach :) Ale masz super wynik, gratulacje i powodzenia w Berlinie!

    OdpowiedzUsuń
  6. Tez chciałabym się nauczyć zaczynać z głową tzn. wolno...Gratuluję wyniku i trzymam kciuki za Berlin.

    OdpowiedzUsuń
  7. Wielkie brawa Bartek! Graty! świetny czas! na fotce widać, że się nie oszczędzałeś :) pozdrówka;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Świetny czas i dobry prognostyk przed Berlinem. Gratuluję!

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...