Będzie to prawdopodobnie, a nawet na pewno, jeden z najkrótszych postów na tym blogu. Bowiem to, co się wokół biegania działo ze mną w maju można by zawrzeć w jednym zdaniu: Fantastyczne kiepskiego początki, czyli upadek z wysoka niemal na sam dół. Niemniej postaram się rozwinąć choć trochę.
Pierwsze dziesięć dni maja to jedynie szlify (a jakby się uprzeć to nawet można by napisać, że jeden szlif, bo jeden był trening tzw
jakościowy, tzw. dwusetki - pozostałe to wolne wybiegania, czasem z przebieżkami) przed
startem w Swarzędzu, gdzie to udało mi się pokonać kolejną barierę. To jest to
fantastyczne. Niestety, łamiąc tą barierę byłem już
pokasłujący.
Kolejne dwa tygodnie, czyli długie czternaście (a w zasadzie to nawet piętnaście) dni, to już kaszel na całego, zero biegania i ciągłe pocieszanie samego siebie, że za dwa, góra trzy dni, będzie już dobrze.
I wreszcie ostatni (niecały zresztą) tydzień to nieśmiały powrót na biegowe ścieżki, mimo wciąż nie dającego mi spokoju kaszlu. Forma żadna. Trzy wyjścia, z czego najdłuższe poniżej dwunastu kilometrów. A czułem się po tych dwunastu kilometrach jak po swoim pierwszym półmaratonie. Czyli się nie czułem.
Taki był maj. Dość dodać, że łącznie przebiegłem niecałe dziewięćdziesiąt cztery kilometry. Dziewięćdziesiąt cztery kilometry w tygodniu to ja zrozumiem, ale w miesiącu? Także spuszczam zasłonę milczenia i optymistycznie myślę o czerwcu. Ten rokuje jeszcze jakieś nadzieje...
I niby człowiek wie, że km to nie wszystko, ale jednak jak statystyka leci, to coś uwiera :) Zdrowego czerwca i reszty roku!
OdpowiedzUsuńBartek kuruj się, zdrowiej i szybko wracaj na biegowe ścieżki ! pozdrówka !
OdpowiedzUsuń