4 listopada 2014

Halo Panie Jacku: O bywaniu na zakręcie uwag kilka

Halo Panie Jacku!

Za każdym razem, gdy nie za bardzo wiem jak zacząć list, przypomina mi się program Trąbka dla Gubernatora Mojego Ulubionego Kabaretu i W pierwszych słowach mojego scenariusz informuję, że u nas wszyscy zdrowi, czego i Wam życzę! Co ciekawe, wcale nie jest tak, że nie wiem od czego zacząć, ale nie mogłem przepuścić tak wspaniałej okazji do wspomnienia mojego niewątpliwie ulubionej (którego lider twierdził, że kabaret skończył się na Dudku - ja uważam, że skończył się na Potemach) formacji kabaretowej.


Tak więc, skoro wstęp mamy już za sobą (że tak dla odmiany przypomnę noblistkę, która rzekomo rozdawała autografy na ostatnich Targach Książki w Krakowie), muszę się Panu przyznać, że w odróżnieniu od Pana nie zmęczenie pod koniec długiego biegu nie zmienia mnie w diabła wcielonego. Owszem, zdarza się, iż pod koniec bardzo wyczerpującego biegu wyglądam jakbym za chwilę miał się z nim spotkać (względnie ze świętym Piotrem - wolałbym oczywiście z tym drugim, więc trochę martwi, że nie władam jego ojczystym językiem; z diabłem jest lepiej, złośliwi bowiem twierdzą, że mówi po niemiecku), ale morderczych uczuć wobec otoczenia w sobie podówczas nie odnajduję.

Gdy tak się nad tym zastanawiałem, przypomniały mi się jedynie dwie sytuacje z udziałem zmęczonych mocno biegaczy, w obu przypadku maratończyków. Pierwszą znam ze słyszenia, a raczej z przeczytania. Otóż mąż znanej mi (i lubianej, a jakże) blogerki biegowej, w odpowiedzi na doping na ostatnich kilometrach maratonu zwanego paliwowym, rzucił w nią paskiem od pulsometru (który najwyraźniej uznał za zbędny) tak fortunnie (lub nie), że trafił ją w oko. Drugiej byłem świadkiem osobiście w Dolinie Trzech Stawów na trasie mojego ostatniego maratonu. Sam byłem już nieźle zmęczony (prawdziwy kryzys miał przyjść dosłownie za chwil kilka), gdy zobaczyłem współbiegacza, który przestał biec i przeszedł do marszu. Postanowiłem wesprzeć go jakoś i wykrzesałem dodatkowe siły, by klepnąć go zachęcająco w plecy oraz wesprzeć werbalnie. W odpowiedzi usłyszałem, że łatwo mi mówić, bo nie biegnę z zapaleniem oskrzeli. No wtedy akurat to zaczęły i się cisnąć mocne słowa na usta, postanowiłem jednak nie marnować już tak potrzebnej mi w tym momencie energii.

Ale w swych przemyśleniach poszedłem o krok dalej i począłem rozważać sytuacje, w których delikatna zazwyczaj natura zmienia się diametralnie i zaczynam miotać słowa powszechnie uważane za niecenzuralne, z tym najbardziej popularnym, mylnie uważanym za pochodzące od obcojęzycznego brzmienia słowa zakręt (a jak wiemy - ja przynajmniej - od pani Katarzyny-Kropka-Klosińskiej-Małpa-Polskieradio-Kropka-Peel, pochodzącym od słowa kura) na czele. Tak, zdarza mi się przeklinać. Nie pozwalam sobie na to na łamach tegoż bloga, bo uważam, że to nie miejsce na to, ale jestem piewcą opinii, iż przekleństwa mają swoją ściśle określoną rolę w naszym ojczystym języku. Przypomina mi się też od razu zdanie z książki Trzy mądre małpy Łukasza Grassa, o aktorach, którzy słowo na ka wypowiadają w taki sposób, że nawet w kościele nikt by się nie obruszył. Inna kwestia jest taka, że ostatnio muszę baczniej zwracać uwagę na to co mówię, bo moje córki są akurat w wieku, w którym łapią w lot i powtarzają niemal wszystko.

Tak czy owak, zdarzają mi się w życiu chwile uniesienia (w tym negatywnym tych słów znaczeniu), które podsumować można jedynie w słowach, które w komiksach zapisuje się jako #$%^ oraz *&^%. Ostatnio zdarzyło mi się to na ten przykład dwukrotnie w bardzo krótkim odstępie czasu. W pierwszym przypadku wykonywałem drobne prace remontowe w mojej prywatnej łazience. Mam w życiu takiego pecha, że z jednej strony jestem perfekcjonistą (choć nie zawsze to po mnie widać - może na szczęście), z drugiej natura poskąpiła mi zdolności manualnych. I jak czasami próbuję coś zrobić, a mi nie wychodzi, to wyrazy w powietrzu latają. Tym razem się powstrzymałem (dzieci w domu były) ale przedmioty owszem latały. Po tych wydarzeniach Ślubna orzekła, że nie pozwoli mi w domu zrobić już nic więcej poza dokręcaniem poluzowanych śrubek. W drugim przypadku nie przedmioty latały, a ja latałem. Nad kierownicą, by chwilę później sprawdzić organoleptycznie twardość nawierzchni asfaltowej. A wszystko przez to, że o ułamek sekundy za późno dostrzegłem nadjeżdżający poprzeczną uliczką samochód i, przestraszywszy się, zahamowałem tak nagle i tak gwałtownie, że nie pozostało mi już nic innego jak rozpocząć lot koszący. Po lądowaniu przez chwilę kląłem szpetnie a druga część mojego roztrenowania zmieniła się w lizanie ran.

A propos roztrenowania - pora je kończyć, dzięki czemu będę na powrót mógł pisać stricte o bieganiu. Bez wyrazów.

Łącze tradycyjne pozdrowienia od CMcMH
Bartek M.

1 komentarz:

  1. Zostajesz nominowany do świetnej zabawy w odpowiedzi na biegowe pytania :)
    Szczegóły tutaj :
    http://kobietawstolicy.blogspot.com/2014/11/zabawa-liebster-award-czyli-pytania-i.html

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...