Tak, w temacie
brakujących godzin w dobie nic się niestety nie zmieniło. Mało tego, od wczoraj w naszym mieszkaniu trwa remont przez wielkie R, więc zasadniczo manko czasowe wzrasta. Ale żeby tak nie zostać z trzema postami w lipcu (średnia by mi spadła mocno poniżej jednego posta na tydzień) spróbuje choć po krótce zrelacjonować ostatni mikrocykl realizowanego planu - mikrocykl, czyli trzy tygodnie, bowiem właśnie co trzy tygodnie następuję ten luźniejszy, czytaj bez bardzo długiego wybiegania w weekend. Niestety te trzy ostatnie przedstawiają się nie najlepiej, bo z dziewięciu zaplanowanych treningów opuściłem aż dwa (ale dla równowagi w
tygodniu nowości raz byłem na basenie, a raz
porowerowałem). Ale po kolei...
Tydzień piąty zaczął się najcięższym w moim odczuciu treningiem - po pięciu minutach w strefie niebieskiej i dziesięciu w zielonej, mocny akcent, czyli trzy kwadranse żółtego (niczym trzy kwadranse jazzu). Średnie tempo na tym odcinku to 4:47/km. Na koniec oczywiście schłodzenie (tym razem dziesięć minut).
W piątek trzynastego rytmy - dziesięć razy po dwie minuty w żółtej z minutową przerwą w zielonej. Razem z rozgrzewką i schłodzeniem (po pięć minut) okrągłe 40 minut i jeszcze okrąglejsze 8 km.
A choć piątek trzynastego podobno jest pechowy, pecha to ja miałem (choć oczywiście w pecha nie wierzę) w niedzielę i w poniedziałek. W żaden z tych dni nie udało się rano pobiegać i długie wybieganie przepadło, a ja zamknąłem tydzień z oszałamiającym kilometrażem 21,8 km.
Tydzień szósty (czyli wspominany
tydzień nowości) prezentuje się najlepiej z całego mikrocyklu. We wtorek interwały: piętnaście razy po minucie żółta strefa i po minucie odpoczynku w zielonym. W piątek również żółto-zielono ale tym razem pięć razy po pięć minut w okolicy progu mleczanowego i po trzy minuty odpoczynku. A w niedzielę dwie i pół godziny z czego
2:40 2:10 w strefie zielonej. Łącznie w trzech wyjściach 46,5 km.
A tydzień
szósty siódmy rozpoczął się nieciekawie - dwa razy przekładałem wtorkowy trening, aż wreszcie odpuściłem (nie lubię nadganiać za wszelką cenę). Pierwszy trening przypadł zatem na piątek i zawierał rytmy (czy też tempo, jak kto woli) - sześć razy po cztery minuty w strefie żółtej z półtoraminutowymi przerwami w zielonej. Natomiast w niedzielny poranek bieganie w deszczu. Nie znoszę biegać w deszczu, ale zaczęło padać, gdy już byłem na trasie, a żal mi było wracać do domu. Jako że tydzień
luźniejszy, nie było klasycznego długiego wybiegania - jedynie
godzina pięć. Po pięciu minutach rozgrzania pół godziny w zielonej strefie. Przy czym pierwsze piętnaście minut miało być spokojnie i tak też biegłem - starałem się utrzymać w strefie. Dało to średnie tempo 4:45/km. Kolejne piętnaście minut, wg założeń autora planu miało być w tempie maratońskim, więc zasadniczo powinienem był zwolnić. Postanowiłem jednak jedynie nie przyspieszać - nie do końca mi się to udało, bo choć pod koniec tętno zaczęło ocierać się o strefę żółtą, średnie tempo z tego kwadransa wyszło 5:50/min. A potem to już tylko dwadzieścia minut w okolicy progu mleczanowego (średnio 4:28/km) i schłodzenie (chociaż schłodzony to ja byłem, ale przez ulewny deszcz). Dwa treningi dały (po raz kolejny oszałamiający) kilometraż na poziomie 21,5 km.
I jaki z tego wszystkiego morał? Miałem ambicję wprowadzać treningi uzupełniające, ale jak na razie wystarcza mi zacięcia na tyle (i to też nie zawsze) by zrealizować plany stricte biegowe. Ale wciąż z optymizmem spoglądam w przyszłość. Przecież muszę to jakoś ogarnąć...
Powodzenia w walce z brakującym czasem. A wydawać by się mogło że bieganie to taki mało absorbujący sport w porównaniu z innymi, gdzie trzeba dojechać na obiekt, akwen, itp. :)
OdpowiedzUsuńNadal oferuję odpalenie paru godzin z moich przydługawych dób. Może noga się szybciej zrośnie :) Tak na serio, życzę Ci, żebyś wszystko spokojnie ogarnął!
OdpowiedzUsuń