16 kwietnia 2011

Czwórkołamacz czyli sześćdziesiąt halerzy - cz. 2/2

Zgodnie z obietnicą dziś będzie o tym, co się działo miedzy startem a metą 38. Maratonu Dębno. Przeanalizowałem dziś swój wynik, a zwłaszcza międzyczasy i doszedłem do wniosku, że (bez fałszywej skromności) naprawdę nieźle pobiegłem A jak to wyglądało?

0-10 km • 00:56:59 • średnie tempo: 5:39/min • 643 miejsce

Pierwsze dziesięć kilometrów było w zasadzie lekkie łatwe i przyjemne. Zaczęliśmy w trzyosobowej grupie: Maciek K. narodowości śląskiej, jego imiennik, który postanowił dołączyć do nas, gdy usłyszał, że zamierzamy pobiec na 4h. Pewnie nikogo to nie zdziwi, bo pisało o tym przede mną pewnie z tysiąc innych osób, ale kibice na trasie są niesamowici. Wylegają na nie całe rodziny, a w Dargomyślu starsze panie (jedna miała ze sto lat) wystawiają sobie krzesełka, składane i takie normalne. Był też jeden grill, a przy remizie OSP wyła syrena. No po prostu bajka...
W okolicach dziesiątego kilometra utworzyła się też silna grupa pod wezwaniem "biegniemy na 4h". Można ją nazwać grupą wsparcia, bo między Cychrami a Dębnem strasznie wiało, więc zbijaliśmy się w ciasną grupkę.

10-21,097 km • 01:59:26 • średnie tempo: 5:38/min • 617 miejsce (poprawa o 26)

Między dziesiątym a dwudziestym pierwszym kilometrem jest pierwszy nawrót w Dębnie. Po długiej prostej od Cychr wraca się między kibiców i... człowiek dostaje skrzydeł. A tak poza tym - bez zmian: po prostu "biegło się", z Dębna do Dargomyśla i dalej w kierunku Cychr.

21,097-30 km • 02:49:42 • średnie tempo: 5:39/min • 550 miejsce (poprawa o 67)

Odcinek miedzy półmetkiem a trzydziestką to znowu walka ze słońcem i wiatrem. Na szczęście trasa przebiega przez zalesioną okolicę, więc trochę cienia można było znaleźć. A żeby radzić sobie z wiatrem biegliśmy naprawdę ciasno i rozbijaliśmy się tylko na punktach odświeżania i odżywczych. Z prawdziwą ulgą minąłem kilometr dwudziesty piaty. To właśnie w tym miejscu w Warszawie zaczęły się moje bolesne kłopoty. Tym razem było ok!
Na ostatnim nawrocie dostaliśmy kolejną porządną dawkę motywacyjną. Ale też mniej więcej w tym samym miejscu nasza grupa rozbiła się na mniejsze.

30-42,195 km • 04:00:04 • średnie tempo: 5:46/min • 475 miejsce (poprawa o 75)

Praktycznie chwilę, po minięciu tablicy z napisem "30 km" zacząłem słabnąć - tym razem powiedzenie, że maraton zaczyna się po trzydziestce, sprawdziło się w stu procentach. Na szczęście otrzymałem mocne wsparcie od Maćka. Udawało mi się utrzymywać tempo siłą rozpędu. Na 32 kilometrze poczułem, że muszę się w końcu zatrzymać za małą potrzebą (jak mawiał Dobry Wojak Szwejk), a wcześniej tego nie robiłem. Nie wiem dlaczego, ale powiedziałem sobie, że wytrzymam do trzydziestego piątego. No dobra wiem - bałem się, że wypadnę z tempa. I w sumie słusznie, bo gdy w końcu na 35 km zatrzymałem się za potrzebą, wypadłem z niego. Na 36 pojawiły sie też oznaki skurczy i zacząłem się bać, że będzie bolało tak jak w Warszawie. Na szczęście bolało, ale do bólu jaki cierpiałem na Maratonie Chopina się nie umywa. Kilka razy przeszło mi przez myśl, żeby przejść do marszu, ale powtarzałem sobie, że po raz pierwszy mam szansę przebiec cały maraton. Słońce i wiatr nie pomagały - na ostatnim punkcie odświeżającym wydawało mi się, że woda na moim karku syczy. A ostatnie dwa kilometry to był wiatr w oczy - dosłownie. A ja powtarzałem sobie w myśli: "Jeszcze tylko dwa p...one kilometry! Jeszcze tylko jeden p...ony kilometr..."
I udało się! Wprawdzie, gdy wbiegałem na metę zegar pokazywał już czwórkę, ale wynik netto to 3:59:33. I przede wszystkim po raz pierwszy przebiegłem cały maraton - była ściana, bolało, ale się udało!

Wnioski:
1. Sam jestem zaskoczony równym tempem w jakim biegłem.
2. Zaskoczyło mnie też, że na każdym pomiarze czasu plasowałem się na coraz wyższej pozycji, ale interpretuję to jako wynik równego tempa.
3. Nauczka na przyszłość nr 1: Znajdź sobie partnera z tym samym czasem docelowym - niesamowite jak bieg w zespole pomaga utrzymać tempo.
4. Przerwa na siku zdecydowanie przed trzydziestką - kiedy jest jeszcze siła by "nadgonić".

W maratonie jest jednak jakaś magia - na trzydziestym siódmym kilometrze zastanawiałem się: "Po co mi to? Po co ja się tak męczę?" A teraz nie mogę przestać myśleć o następnym. A następny będzie Wrocław, chociaż w tempie treningowym. Na sto procent zamierzam pobiec u siebie, w Poznaniu (dokładnie za pół roku).

P.S. Jutro myślami będę oczywiście biegnącymi w Krakowie, Annency i Wiedniu. Trzymajcie się!

4 komentarze:

  1. Gratulacje :) Szkoda, że nie zgadaliśmy się wcześniej. Ja biegłem cały dystans samotnie i pokonał mnie wiatr i upał.

    OdpowiedzUsuń
  2. jeszcze raz gratki Bartek :) świetna relacja. pozdrowaśki

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeszcze raz: gratuluję! Łamanie czwórki to fajna sprawa ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Spieszę pogratulować, bo nie miałem dotąd okazji. Super wynik! Gratuluję życiówki. Ja za rok robię Dębno, jeśli los pozwoli :)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...