4 lutego 2010

Jak zacząłem biegać - cz. 1

Funkcjonuje już prawie normalnie ale wciąż jeszcze odczuwam pewne skutki przeziębienia, które mnie dopadło (moja ślubna folgowała sobie ze mnie, iż jestem "obłożnie chory na katar"). Dlatego trochę boję się by pierwszy trening nie położył mnie znowu do łóżka. Ale i tak zakładałem, że do weekendu z biegania nici. Jutro wyjdę na półgodzinny trucht a w sobotę lub w niedzielę spróbuję biegać przez godzinę. Dopiero wtedy zabiorę się za nadrabianie zaległości (trzeba się zastanowić jak zmodyfikować plan).

Tymczasem, gdy nie dane jest mi pisać przebiegniętych kilometrach, postanowiłem napisać słów kilka o tym, jak do tego doszło, że biegam w ogóle. Ale po kolei.

Gdy byłem jeszcze niewielki wzrostem i uczęszczałem do szkoły podstawowej, jakoś mnie do sportu nie ciągnęło. Wszyscy moi koledzy grali w piłkę, a gdy mnie o piłkę pytano odpowiadałem, że wolę biegi, choć wcale tak nie było. Było mi chyba po prostu głupio, że kopać tej piłki za bardzo nie potrafię. Pod koniec podstawówki zacząłem się za nią trochę uganiać ale orłem nigdy nie byłem.
W liceum połknąłem bakcyla koszykówki, która wówczas była po prostu modna. Graliśmy naprawdę sporo - pomijając zajęcia wychowania fizycznego w szkole, gdy tylko temperatura podnosiła się powyżej zera, spędzaliśmy z chłopakami dwie godziny dziennie na niewielkim asfaltowym boisku nad zalewem. Naszym zwyczajem było grać "cztery razy pięćdziesiąt", czyli kończyliśmy mecz, gdy jedna z drużyn uzyskała dwieście punktów (zdarzały się wyniki typu 200:198).
Gdy poszedłem na studia grałem w miarę regularnie jeszcze przez rok. Na pierwszym semestrze nie wiedzieć czemu zajęć sportowych nie było - na drugim zapisałem się oczywiście na specjalizację koszykówki (nie byłem aż tak dobry by trafić do sekcji). Na parzystych latach mieliśmy obligatoryjne zajęcia na basenie, więc koszykówka poszła trochę w "odstawkę". Nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo - wychowałem się niedaleko zbiornika wodnego i bardzo szybko nauczyłem się pływać (co ciekawe, samodzielnie) i na basenie trafiłem od razu do grupy tzw. rekinów. Podobało mi się to na tyle, że na początku trzeciego roku chodziłem już na basen dwa razy w tygodniu. W międzyczasie znajomy wyciągnął mnie na trening judo - tak żeby spróbować. Ów znajomy szybko "odpuścił" a ja raz w tygodniu dodatkowo chodziłem poznawać podstawy tej sztuki walki. I choć do sztuk walki nigdy mnie dotychczas nie ciągnęło, po pół roku było już "po mnie". Basen poszedł w odstawkę, a ja zakochałem się w rzucaniu i padach. Wykosztowałem się na judogę i regularnie przelewałem na macie krew pot i łzy. Kilkakrotnie startowałem w regionalnych zawodach, zajmując z reguły czwarte miejsce w swojej kategorii wagowej. Szło mi na tyle dobrze, że na piątym roku zakwalifikowałem się do uczelnianej kadry na Mistrzostwa Polski Politechnik w Judo. Niestety, w tym wypadku również byłem "tym czwartym" w swojej kategorii, więc wystąpiłem jedynie w roli rezerwowego (każda uczelnia miała prawo wystawić trzech zawodników w danej kategorii).

Co się działo z moim "sportowym" życiem po tym, jak skończyłem studia, napiszę już innym razem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...