Był taki miesiąc w tym roku, który zaczął się dosyć nietypowo, jak na obecnie nam panującą zimę. Śniegiem i mrozem. Tak tak, mowa o styczniu.
Źródło: endomondo.com |
Było tak zimno, że nie miałem najmniejszej ochoty wychodzić na dłużej na zewnątrz. Nawet na okoliczność biegania (i pomyśleć, że ledwie kilka dni wcześniej biegałem po mieście w koszulce na ramiączkach). Za pierwszym razem (w sobotę po Nowym Roku) nie chcę mi się wzięło górę. Na szczęście w niedzielę znalazł się motywator zewnętrzny (wszakże w tamten weekend biegaliśmy dla Hani), wbiłem się więc w trzy warstwy (miejscami cztery) i w mroźną noc ruszyłem w miasto.
Zaczął się kolejny tydzień a mróz nie odpuszczał. Ja zaś byłem bliski odpuszczenia właśnie. Postanowiłem jednak pójść na mały kompromis (bynajmniej nie zgniły) z samym sobą. Ten jeden raz zamiast dwunastu kilometrów rozbiegania był niemal maraton (czyli przekroczyłem barierę czterdziestu kilometrów), z tym że na rowerze. I to stacjonarnym. Niemniej, mimo tego nietypowego początku, był to mój najlepszy treningowo tydzień od dawna. Aż do niedzieli wieczorem wydawało się, że zrealizuję plan w stu procentach. I nawet niedzielno-wieczorne komplikacje mnie nie załamały, bowiem zaplanowane na ten dzień dwadzieścia kilometrów dokręciłem w poniedziałek.
Potem zaczęło się niestety coś, co nazwałbym gonieniem własnego ogona. Już kilka razy wydawało mi się, że łapię wiatr w żagle, że się rozkręcam, a tu albo w domu, albo w pracy, przysłowiowe coś i trening lub dwa w plecy. Najgorszy był tydzień numer trzy (ten między 18 a 24 stycznia). Do czwartku udało mi się wyjść na trening raz (powinienem był trzy). W piątek napisałem do Trenejro, ten przeprogramował mi weekend, by wycisnąć z niego jak najwięcej, czyli trzy porządne treningi, po czym wyszedłem... raz (w niedzielę).
Źródło: endomondo.com |
Na szczęście jeśli popatrzeć na liczby, można nabrać nieco optymizmu. Udało się wszakże (nie licząc tych czterdziestu kaemów w miejscu) pokonać prawie dwieście osiemdziesiąt kilometrów (dwieście siedemdziesiąt osiem dokładnie rzecz ujmując), czyli o ponad sto kilometrów więcej niż w grudniu, a nawet o dziesięć więcej niż w styczniu roku ubiegłego. Choć z drugiej strony ponad osiemdziesiąt kilometrów zabrakło do realizacji całego styczniowego planu.
Trening miesiąca*
Było kilku zacnych kandydatów do tego miana, bo mimo opisanych powyżej perturbacji, kilka ciekawych i jakościowych zarazem jednostek udało się zrealizować, że choćby wspomnę dwa solidne krosy na mojej stałej, acz nie pozwalającej na nudę krosowej pętli (to jedyne miejcie, do którego jeżdżę biegać). Niemniej do ścisłego finału przeszły dwa długie niedzielne wybiegania. Dwadzieścia pięć kilometrów przy kilkunastostopniowym mrozie oraz trzy kilometry więcej po Lasku Marcelińskim. Za drugim razem mróz nie był nazbyt dokuczliwy, ale dokuczał o tyle, że wcześniej zdążył sobie pójść, a potem wrócić. Przez co las zmienił się w lodowisko. Ale dałem radę - powtarzałem sobie, że to świetne ćwiczenie na nogi. A jednak palmę pierwszeństwa uzyskuje mroźne 25K. Raz, że nie co dzień udaje się wyhodować własnego sopla na buffie. Dwa, był to bieg w szczytnym celu. A w dodatku (to będzie trzy) zrobiłem przy tej okazji rekonesans nowej trasy Półmaratonu Poznańskiego.
Jam ci, nie chwaląc się, to wyhodował... |
*Postanowiłem wprowadzić taką mini kategorię, by urozmaicić nieco moje comiesięczne podsumowania
muszę sobie sprawić endomonodo i zacząć biegać wreszcie ;D
OdpowiedzUsuń